Kaczawa znowu nie wyszła (może wyjdzie za tydzień). Weekend majowy nie jest moją ulubiona porą, by gdzieś się ruszać, no bo wszędzie pełno ludzi. Słowacja, tam będzie pusto. I nie myliłem się. Piątek, wigilia długiego weekendu - wieczorem ruszamy, a raczej wreszcie wracamy na Słowację. Nocleg mamy pod Martinem. Trasa przebiegła wyśmienicie. Kawałkiem Czechów, później wiadomo - Cadca, Zilina i jesteśmy. Nie są to najpiękniejsze miasta świata, choć widzę mikro postęp. Meczy mnie alergia, a do tego widzę, że śnieg utrzymuje się powyżej 1000 metrów. Będzie wesoło. Rankiem podjeżdżamy do małej wioski Krpeľany. Wczoraj i dziś, w przeciwieństwie do Polski, nie widać samochodów na Ukraińskich blachach. Pogoda nie rozpieszcza, mix zimna i ciepła, jak to w kwietniu. Przyroda dopiero budzi się do życia. Z ziemi wystają roślinki, ale nie ma tylu kwiatów, do których przywykłem w maju w tych rejonach. Zima trzymała dość długo, także i tutaj. Trasa stosunkowo nudna. Najciekawsze to na plecach ośnieżone szczyty Małej Fatry, od czasu do czasu rosnące przebiśniegi i krokusy, które kuszą do robienia zdjęć. Poznałem przełęcz Príslop, na któej byliśmy kilka lat temu, wtedy było mnóstwo kwiatów i stwierdziłem, że to najlepszy short walk na Słowacji. Dziś było szaro-buro, a my idziemy dalej. Najciekawiej robi się od momentu wejścia na Chládkové. Piękny widok na południe na wyższe partie Wielkiej Fatry, a przed nami już tylko Klak. Zmęczenie dawało już o sobie znać, alergia także. Rano wziąłem tabletkę, która skutecznie mnie osłabiała. Żeby było mało - przed nami strome wejście i śnieg. Śniegu po pachy. Krok i wpadasz. Później mnóstwo sił trzeba włożyć, aby z dziury się wydostać i kolejny krok, i to samo. Drenuje z energii. Mało kto tu chodzi, widać po otoczeniu. Powalone drzewa, niewidoczna ścieżka. Nie dziwię się. No ale po to jeździ się na Wielką Fatrę, nie? to nie Beskidy. Tu jest dziko. Zdaje się minęło 6 godzin marszu, kiedy dotarliśmy na szczyt. Padłem. Autentycznie czułem słabość. Zdecydowaliśmy schodzić niebieskim szlakiem, aby uniknąć śniegu. Długie zejście, jakieś dwie godziny północną stroną. Alergia nie ustępowała, 20km w nogach a tu jeszcze 6. Wioska, ulica, wioska... trudna trasa, ale tego chciałem. Na sklep nie ma co liczyć. Wzięliśmy ze sobą ponad 5 litrów wody i kończymy ostatnią butelkę. W Fatrze odwonienie nie grozi, bo sporo jest strumieni i taki zapas picia też mamy. Wieczorem pogoda się wyklarowała i doczłapałem do auta. nie pamiętam, abym kiedyś się tak źle czuł, no może poza Mt Fyffe, gdzie na jet lagu wszedłem i film mi się urwał w połowie marszu.
Wracając wchodzimy do Billi w Martin. Kultowe miejsce, tak bardzo tęskniłem, aby tam wejść. Zawsze tam wchodzę, zawsze robię zakupy rzeczy, których nie mam w Polsce i nie chodzi tu tylko o kofolę. A w domu? obiad i dobranoc. O niczym innym nie marzyłem. Powrót na Wielką Fatrę super udany, szczyt zaliczony, Billa też, potworne zmęczenie jest. Zatem pełnia szczęścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz