3.05 - koniec majówki. Po intensywnej Wielkiej Fatrze czas na rower. Wpadliśmy na pomysł, by z Katowic pojechać do Kafo. Ale, żeby zobaczyć 2 różne oblicza Górnego Śląska pojechaliśmy dwoma różnymi stronami autostrady A4. Zaczynamy od południa, na północ od Mikołowa, okolice rzeki Jamna. Przyjemny las, momentami pusty. dobra infrastruktura rowerowa. Alergia nie daje mi spokoju. Po lesie ładne Paniowy, na uboczu, a jednak blisko dużego miasta. Czuć bycie na wsi w dobrym tego słowa znaczeniu. Pola się zielenią i żółcą. Dobrze nam się jedzie. Rozmyślamy co by tu zrobić na Dzień Matki za 3 tygodnie. Plany weekendowe zwykle ulegają ugruntowaniu na wcześniejszych weekendach. ładny jest Chudów, gdzie w ten świąteczny dzień przed południem zbierają się ludzie. A tam gdzie ludzie, tam mnie nie ma. Jedziemy dalej. Wjeżdżamy do Gliwic, ale od strony, której nigdy nie znałem. Od Bojkowa. Czas się zatrzymał. Jest biednie, lecz ładnie. Później już tylko lepiej - okolice Muzeum oddział Odlewnictwa Artystycznego. Nowe biurowce połączone z industrialnymi budynkami. Nie znałem takich Gliwic. No i wreszcie, po latach razem - teren Politechniki Śląskiej, ul. Kaszubska i podobne miejsce, tak nam bliskie. Później trzeba to już tylko opić, Kafo. Puste w te świąteczne południe. Przed nami niemniej interesujący kawałek - północna część A4. Wracamy przez Zatorze - nawet nie wiedziałem, że takie miejsce istnieje - i ładny, choć licznie odwiedzany park. Raz jeszcze powtórzę, nie znałem Gliwic od tak ładnej strony. Od smacznej - owszem, no bo najlepsza kawa, to Kafo, najlepsza restauracja, to Spichlerz. To chyba oczywiste? Po wschodniej stronie A1, przed Zabrzem mijamy las i.... zaczyna się. Pora zapiąć pasy. Drugie oblicze Górnego Śląska, czyli co przemysł zrobił z tymi rejonami. Ogródki działkowe w okolicach ul. Opawskiej... matko. Uganda Śląska. Co za klimat. Pstryk i w nogi. Bo nie wiadomo, co będzie później. Stadion Górnika na Roosvelta - ładny, nigdy nie byłem. Pawłów - tu świat wygląda podobnie. Sporo ogródków działkowych mijamy, ale jest to wieloletnia tradycja mieszkających tu osób, czasami jedyna możliwość, by wyjść z domu na swój kawałek zieleni. Szkoda, że niektórzy o to nie dbają albo traktują jako swoją melinę. Ruda Śląska dostarcza podobnych wrażeń. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. Choć muszę przyznać, że najlepsze lody zjadłem właśnie w Rudzie, na Piłsudskiego.
Tak minął dzień, licznik pokazał 76km. Ciekawa wyprawa na cały dzień. Krajobraz mocno zróżnicowany, który potrafi dostarczyć wrażeń. Powiedziałbym - klasyk rowerowy wart powtórzenia. To był dobry weekend majowy, wreszcie powrót na Fatrę, Słowacja, rower. Zapowiada się dobry maj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz