jak co roku ten wyjazd jest specjalny, taki Super Bowl zimowych wypadów. Musi być i niemal od początku staramy się drogę do Cieszyna urozmaicać zwiedzając okoliczne wioski. Podpatrujemy miejsca, których zapewne nie odwiedzimy w cieplejsze dni, aczkolwiek pomysły na trasy rowerowe same się pojawiają. W tym roku, jak już można to zauważyć, jesteśmy pod wrażeniem audioprzewodników. I choć nie da się z tego doktoryzować, a wiedza którą lektor przekazuje jest momentami powierzchowna, stanowi to dużą inspirację i motyw, by się wybrać w różne zakamarki. Jest sobota 15. stycznia. Jedziemy w miejsca, które doskonale znamy. Ba, nic, co dziś zobaczymy nie jest nowego, odkrywczego. Wszędzie tam byliśmy, lecz głód tych miejsc, głód Cieszyna jest tak duży, że na koniec dnia stwierdziliśmy, że to był najlepszy Winter Cieszyn...
Zatem po kolei. Naszą podróż zaczynamy pod zamkiem w Zebrzydowicach. Robimy rundkę dookoła zamku, później idziemy do kościoła. Kolejnym przystankiem są Kończyce Małe, czyli "mały Wawel", kościół z niezwykłym wizerunkiem Matki Boskiej. Później spacer po maleńkich Kaczycach, a na koniec tego wstępu do Cieszyna - Kończyce Wielkie. Ba... byliśmy tam. Ale historia Gabrieli von Thun und Hohenstein robi wrażenie. Po wysłuchaniu historii tego miejsca zupełnie inaczej je postrzegam, a jestem tu trzeci raz. Pora na Cieszyn. "Obiad" w Burger Borthers, a jakże z kofolą. Później sklepik ze słodkościami pod Urzędem na rynku. Podążając za "przewodnikiem" idziemy wyremontować ulicą Głęboką, która dziś jest wyjątkowo pusta. Odkrywam ślady starej trasy tramwajowej (a może ci remontujący celowo w drodze umieścili stare szyny?), później Wenecja Cieszyńska. Jest ciemno, pusto, zimno - wybitnie dobrze. Ludzie pędzą do kościoła Magdaleny. My znowu jesteśmy na rynku ciesząc się tą zimową chwilą. Ponowie Głęboka, tym razem już nikt nam nic nie mówi, delektujemy się raz jeszcze ulicą i otoczeniem. Idziemy do herbaciarni pod zamkiem. Niezwykle klimatyczne miejsce. Jest tam kilka osób. Jedna parka nie wie, że mówi się tu szeptem. Słyszę, jak chłopak nieudolnie stara się poderwać dziewczynę, chyba się zorientowali i sobie szybko poszli. Obok nas inna para prawie leży pod ścianą bez butów - nie są pijani, tak tu po prostu jest, coś tam chrupią. Magia. Magia również wjeżdża na nasz stolik - gyokuro i przedziwne "kakao" z Boliwii. Mieszanka iście wybuchowa. Jest pięknie. Przeglądamy czasopisma, mapy, planujemy Kaczawę i wiosenne Sudety. Jakże inna jest ta zima, niż rok temu, gdzie walczyłem sam ze sobą. Wraca normalność. Wyszliśmy z herbaciarni chyba po 20-tej. Jeszcze rzut oka na Cieszyny, Olzę i co... nie jedziemy do domu, bo po co? Mamy hotel w Bielsku. Ale jaki! ten co zawsze chciałem w nim spać. Tuż przy rynku, tym w Bielsku, nie Białej.
Na recepcji miły pan mnie zaskoczył, pozytywnie. Chce zobaczyć certyfikaty covidowe. O... ja nie mam. Po chwili mówi - że wystarczy mu QR Code. Myślę sobie... no dobra, to ja Cię mam :) pokazuję mu QR Code z biletu kolejowego, który kiedyś kupowałem. Pan zrobił zdjęcie, mówi, że wszystko się zgadza! O rany! Po chwili pomyślałem sobie, że może mieć z tego durnego, ale śmiesznego, żartu problemy. Pokazuję mu PDFa z mojego certyfikatu i tłumaczę się z mojej "pomyłki". To nie koniec naszych przygód na dziś. Idziemy na miasto, szwędamy się po puściejących bielskich uliczkach. Zamek jest, jest piękny, choinka jeszcze stoi. Są i żaby, jest stekownia i budka z lodami. Jest kamienic mojej cioci. Nic nowego, wszystko powtarzalne, ale tego dnia miałem wielką potrzebę tam być, dotknąć, zobaczyć te miejsca. Tak mi bliskie. Jutro ruszamy w góry, z Bielska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz