Powrót do domu, smutny, bo ciężko się rozstawać z tym miejscem. Tak je polubiłem. Klimat, mieszkanie, otoczenie, góry. Chciałoby się tu wracać, tylko... no właśnie. Chciałoby się być w listopadzie gdzie indziej. Aby nieco ten smutek sobie ukoić, jedziemy na Kaczawę i Ostrzycę. Mijamy ładne, lecz nieznane nam tereny - choćby między Lubomierzem a Wleniem. Parkujemy w Proboszczowicach, tam gdzie zwykle idziemy prostą drogą na szczyt. Tu nic mnie nie zaskoczy, znam teren jak własną kieszeń i piszczę z zachwytu, bo to jedno z moich ulubionych miejsce w Polsce. W pobliskim lesie kilka osób zwija swój obóz, jeden z nich spał na hamaku. Szukam przylaszczek, jednak o dziwo ich nie widać. W moim ogrodzie jest to o tej porze ładna kępka zielonych liści, a tu nie ma po nich śladu. W marcu znowu zakwitną, a ja będę je podziwiał. Szczyt - pochmurny, wietrzny, z widokiem na to, co mi tak bliskie. Chciałoby się tu zatrzymać, choćby na tydzień. Nie tym razem, na emeryturze na pewno. W drodze powrotnej na Ostrzycę cisną tłumy, a my zbieramy dziką różę do herbaty. Powrót nie dostarcza większych wrażeń, czekam z utęsknieniem, aż znikną szlabany na autostradach i dziś 4.12 tak jest. Właśnie, Barbórka - 4.12 kojarzy mi się z Routebourn Track i Avalanche Peak, wtedy byliśmy w NZ. Kończąc jednak wątek izerski - cudowny pobyt, potrzebny dla umysłu i ciała. Ponad 100km zrobione w pięknych miejscach, wreszcie odczarowaliśmy czeskie Izery, które przed nam wciąż kryją wiele tajemnic.










Brak komentarzy:
Prześlij komentarz