Budzę się w nocy o 3.30 i jestem wyspany, tak mi się przestawił zegar. Po śniadaniu leniwym krokiem pakujemy się i jedziemy na północ do Durres. Chcemy być blisko lotniska, a jednocześnie coś jeszcze wycisnąć z nudnej zachodniej Albanii. Odkryliśmy nową niemal gotową drogę omijającą dwa miasta Orikum i Vlorë, współbudowaną przez Unię. Wspaniała rzecz, której nie miałem na mapach. Kawał roboty wykonanej, droga wije się przez okoliczne pagórki wykorzystując nieużywane tereny. Później połączenie z autostradą prowadzącą do Tirany. Przejazd przed Durrës to istna męka, Pani tylko wie, jak to robi, prowadząc dzielnie nasze Tipo. Dzicz, to mało powiedziane, co tu się dzieje na drogach. Nie od dziś także powtarzam, że najlepsze kadry to te niezarejestrowane. Dziś był kolejny: zatłoczona droga, na poboczu stoi mercedes E, prawie nówka, obok niego właściciel i chłopak wlewający paliwo z butelki po wodzie mineralnej. Cudowny kadr, który zostanie tylko w mojej pamięci. Po wczekowaniu się do hotelu idziemy na „miasto”. Południowe Durrës. Ciągle staram się zrozumieć, co ludzie widzą w tego typu miastach i w leżeniu na plaży. Na ulicy pojawia się tandeta i kicz, na plaży śmieci i ostatni turyści w wieku mocno emerytalnym. Często słyszę polskie głosy. Podpatruję, podglądam, czasami robię zdjęcia. Nad morzem zatracam instynkt Kapuścińskiego, którym rządzi ciekawość świata. To nie mój klimat, nie moje środowisko. Jednak tak ułożyliśmy sobie tę ekspedycję i poznajemy Albanię taką, jaką jest. Wieczór spędzamy w hotelu czytając książki i dzwoniąc do Rodziców. Jutro ostatni pełny dzień. Idziemy na drugą stronę miasta, może będzie inna?











Brak komentarzy:
Prześlij komentarz