W nocy padał deszcz, bardzo intensywnie. Ciągle się budziłem, a każdy kawałek, gdy spałem przeplatany był innym snem. Wsiąkłem w Albanię. Polubiłem ten kraj, ludzi, co nie oznacza, że akceptuję wszystko, co robią, szczególnie na drogach. Śniadanie zjedliśmy w pokoju, na zewnątrz padał deszcz i było zimno. Maradona mówił, że będzie lało cały dzień. Kwadrans później świeciło słońce i niebo było niemal bezchmurne. Ot, Albański klimat. Czas pożegnania. Trudno, smutno, taki plan. Jedziemy na zachód, na wybrzeże. Droga wiedzie serpentynami przez góry. Pani jeździ jak lokals, na wąskich drogach wyprzedza ciężarówki wyciskając z Tipo ostatnie poty. Aut na drodze jest dużo więcej, niż zwykle, w tym więcej polskich rejestracji, choć dominują niemieckie kampery. Blue eye, chcieliśmy tam pojechać. Droga dojazdowa w remoncie, sporo błota i samochodów. To nie wróży dobrze, a dla nas to miejsce nie jest wysoko na liście. Jedziemy dalej, do Sarandy. Mamy tam upatrzoną kawiarnię, a jakże, od miesięcy. Ciach prach, już w niej siedzimy. Patrzymy na booking i kalendarz październikowy i listopadowy. Tęskni mi się już Kaczawa, ale tak to już jest. Chodzimy po Sarandzie wzdłuż płazy. Zdecydowanie nie mój klimat. Ludzi mało, widać, że już po sezonie. Niemniej okazji do zdjęć nie brakuje. Po ponad godzinie wsiadamy do auta i jedziemy do Dhermi. Droga się dłuży, góra dół, serpentyny, na każdym zakręcie trzeba uważać, poza tym upał. To nas męczy. Przed 15-tą docieramy do hotelu. Wczekowanie, idziemy na plażę. Jednak tracę ochotę na kąpiel w morzu. Nie wiem, czy to zmęczenie, czy brak fascynacji takim krajobrazem, czy coś jeszcze. Tak, jak przypuszczałem, nie ma tu tej Albanii, którą poznawałem przez ostatnie niemal 3 tygodnie. Posiedzieliśmy na plaży, praktycznie sami, później obiad w jedynej sensownej restauracji i o 18 padliśmy ze zmęczenia. To słońce potrafi zmęczyć, a jutro góry, po raz ostatni w Albanii, trzeba odpocząć.





















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz