20. września.
Rano góry były za mgłą, choć mój nos podpowiadał, że będzie upał. Wzięliśmy na dziś małą górkę - Leftakares. Czujemy się zmęczeni wymagającymi górami, a przed nami Maja Cikes, która łatwa nie jest. Podjeżdżamy rano do wioski Terihat, wcześniej tankuję 10 litrów paliwa i wydaje się, że to ostatnie tankowanie tutaj. Pierwsze podejście i widzę, że z północy nadchodzą deszczowe chmury. Deszczowe, czyli pokropi 5 minut i przestanie. Dokładnie tak było. Dziś na trasie pojawia się sporo zieleni, na drodze do przełęczy jest las. Co za widok! Gęsty las, a w nim rosnące fiołki. Na przełęczy chłodno, wieje, wypadałoby rzec - w końcu! Później na dziko 200 metrów do góry. Szczyt - taki sobie, kilka bunkrów i fortyfikacje, jakby te góry były ze złota. No, ale był tu taki jeden, co zdziczał na punkcie potencjalnego ataku nie wiadomo kogo. Schodzimy również na dziko, co pozwala nam zaoszczędzić kilka kilometrów, nie ma nudy. Wracając do Gjiro podjeżdżamy jak zwykle - do kawiarenki na rogu, pani kelnerka już mnie poznaje, to co zawsze - 2 machciato. Ostatnie zakupy w Spar, uzupełniamy barek w aucie, kupujemy owoce i do pokoju. Przed 18-tą Maradona podrzuca nas do Korcula Resort do restauracji, po obiedzie po zmroku spacerujemy ulicami Gjiro. Miasto wygląda zgoła inaczej i można wreszcie pochodzić bez wlewania z siebie litrów potu.
Żegnamy się z Gjiro, żal odjeżdżać. Przed nami ostatnia prosta wzdłuż wybrzeża. Obawiam się, że prawdziwą Albanię, to już widzieliśmy. Jutro zacznie się komercja.




















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz