co za etap!!! marzyłem o tym od roku czy dwóch - objechać Beskid Śląsko-Morawski na rowerze. No ale jak? przecież to spory obszar. Zaplanowaliśmy trasę i na świąteczny weekend 14-15.08 pojechaliśmy do Czechów. Przejazd przez granicę nie nastręczał żadnych problemów. Parkujemy w Czeladnej. Małej mieścinie między górami wyglądem przypominającej wioskę alpejską. Drogi rowerowe, budynki, hotele, knajpy - wszystko jest i na poziomie. I najważniejsze! jest pusto. Zaczynamy dość spokojnie, lekko pod górę wiedząc co dziś przed nami. Samochodów też mało, więc jeździ się bezpiecznie. Pogoda piękna. Objeżdżamy Smrk, tam pierwszy podjazd, bierzemy go delikatnie, powoli, jedziemy lasem, więc jest chłodno. Piękne góry i jeszcze lepsza infrastruktura rowerowa. Drogi rowerowe mają swoje numery, są drogowskazy, nic, tylko jeździć. W Polsce - nie do pomyślenia. Zatrzymujemy się w sklepiku w miasteczku Staré Hamry. Tu jest wesoło. Dzień wcześniej kupiłem czeskie korony na moim koncie walutowym, mówię sobie - sprawdzę to i kartę. Och... ale się poirytowałem, jak dowiedziałem się z czata w m(oim)Banku jak działa, a raczej nie działa. No cóż, nie jest to najważniejsza rzecz. Perełką dnia okazuje się zbiornik wodny Šance, zapora i piękne okolice. Lasy schodzące do samej wody. Żadnych plaż, łódek, po prostu zbiornik wodny i przyroda. Jedziemy solidny kawałek wzdłuż niego. Przed samym podjazdem robimy sobie przerwę. Jemy co nam zostało i po 30 minutach - ruszamy. Podjazd na Łysą Górę, najwyższy szczyt tej części Beskidów. Cóż mogę napisać? hardcore. 2,5 godziny rowerowej wspinaczki, Pani kilkukrotnie musiała zejść z roweru, ale twardziel - nie poddała się. Ja jeszcze wyjąłem telefon i zacząłem nagrywać. Były wzloty i upadki, pytania "po co mi to wszystko" i chwile ekscytacji. Wjechaliśmy. 800 metrów przewyższenia, jakieś 8km wzdłuż. Co za trasa! Konieczny must kolarza amatora, który chciałby się sprawdzić. Na górze - radość, wiadomo. Nie kofola, a jakaś kola malinowa, która smakowała nieziemsko i jej już później nie namierzyłem. Kupiłem od razu ciasto. Smakowało bardzo. Później zjazd, i to długi. Gdzie zjemy? pewnie w Czeladnej. Długa i męcząca robiła się trasa powrotna przez Malenovice. Jeśli tylko jakaś kolibka się pojawiała, my do niej. Szukałem tej magicznej koli, ale nie było. Jednak ta trasa pokazała nam, jak piękne są zakamarki tej części Czech. Dajmy na to kościół św. Ignacego Loyoli właśnie w Malenovicach. Bajka. Docieramy do Czeladnej. Tam knajpka, wyborna. Design rodem ze znanych mi restauracji w Stanach. Świetne jedzenie w kulturalnym towarzystwie. Świetna miejscowość i do tego 2 pola golfowe. Na nocleg pojechaliśmy do Trzyńca. Nigdy więcej! co za brzydkie miasto, lokal też nie był jakiś wyjątkowy, ale co tam - ten dzień był wyjątkowy, trudny i odkrywczy, jeśli chodzi o góry i rower. Tam trzeba wracać!
.
Golf. Tak, właśnie. W ostatni tydzień graliśmy z Panią. Co prawda na chipping range`u, ale zawsze coś. Uczymy się. Ludzie patrzą na nas z litością i zrozumieniem, ale nawet Tiger kiedyś zaczynał. Sprawia to wielką frajdę i tego się trzymamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz