noc minęła spokojnie, śniadanie wyborne. Po posiłku idziemy się przejść do pobliskiego parku, a w nim małe pole golfowe i 18-ty dołek. Jak na polskie warunki... no no ładnie tu. Płacimy za pokój i wreszcie... wypożyczam kije. Idziemy na driving range, trochę po omacku. Na polu trwa turniej, wiem, jestem intruzem. Ale każdy kiedyś zaczynał. Nie mam zamiaru być zawodowcem, ale chcę spróbować jak to jest grać w gole. Driving range. Staję nad piłeczką i czuję, że to nie takie proste. Zamach i bach... uderzam w podłogę. Pani niewiele lepiej, ale z kijem jej do twarzy. Tata też ma problemy, jednak każdy z nas robi postępy z kolejnym uderzeniem. To wcale nie oznacza, że driveujemy, jak zawodowcy. Uderzamy w okolice 50-70 metra. Później chipping range, ooo tu się dzieje sporo zabawy. Wkręciłem się. I wcale to nie jest takie drogie, jak większość ludzi to postrzega. No ale Polska jest inna. Po 13 schodzimy z pola, jedziemy dalej, wg planu.
Wołów - małe miasteczko z ładnym rynkiem, kawałek murów miasta. Robimy rundkę i jedziemy dalej. Chciałem Rodzicom pokazać Lubiąż, olbrzymi, gigantyczny klasztor. Robi wrażenie. Stoi, jest odnawiany, ale i wtedy i teraz - moim zdaniem - pochłania ogromne pieniądze. Po co komu takie wielkie budowle? Obiad jemy w wyszukanej na prędce restauracji na przedmieściach Wrocławia. Bramki zabierają nam ponad godzinę, ale warto było. Te tereny na północ od A8 i Wrocławia mamy solidnie przejechane. Pozostał tylko Pakosław, ale on może poczekać. Przed nami Czechy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz