świat zwariował. Latami nie bywałem w Izerach, a tu w przeciągu roku jesteśmy już trzeci raz. Mieszkamy na Kaczawie i żeby trochę nam się nie znudziło, pogrywamy sobie z tą krainą. Tak zdrowo. Więc w niedzielę, tę Palmową pojechaliśmy dla odmiany w Izery. Przecież to tuż obok. Wszystko zaczęło się
8.11 - odkryliśmy Rezerwat Krokusy. A tam pisze na tablicy, że kwiatki rosną w marcu i kwietniu. Nie ma nic piękniejszego, że na jednej wyprawie pojawiają się pomysły na kolejne. Wtedy postanowiliśmy sobie, że wrócimy tu wiosną. Na krokusowe przebiśniegi. No bo wiosenne wyjazdy na Kaczawę nazywamy przebiśniegami. Strasznie to skomplikowane, ale nie aż tak. No więc nadszedł ten dzień, że pojechaliśmy do tego rezerwatu. Niedziela rano, zimno. Parkujemy przy jakiejś łące i ruszamy według ustalone wcześniej planu. Mijamy dosłownie drugi dom, a z niego wyskakuje jakiś pies. Duży czarny. Widzę go kątem oka, mówię Pani - uważaj, pies, zbliża się do Ciebie. Po chwili obok nas zameldował się wyrośnięty kundelek radośnie machający ogonkiem. Hmm... nigdy psa nie miałem, Pani to chyba zawsze, z małymi przerwami. Ja jestem zdystansowany. Ale widzę, że psina jest odważniejsza ode mnie. Idzie obok nas. Hmm... Staram się mieć oko na okolicę. Na początku naszego szlaku jak spojrzymy na północ, rozciągają się fantastyczne pustkowia, przez nas jeszcze nie zbadane. Między miasteczkami Pasiecznik a Chromiec. Magia. No ale wracając do pieska. Ja przestałem się bać, bo widziałem, że ewidentnie to pies z tych, którzy chcą z nami iść. Zacząłem na niego wołać - Burek, Reksio, Azor.... nic. Saba... zagregował, a raczej zareagowała! No to nazywa się Saba. I co? I przeszła z nami całe 12km! Tuż przy nodze, albo mojej, albo Pani. Mówię "siad" - siada. "Daj łapę" - to daje łapę. Niesamowite. Docieramy do Rezerwatu. Smutek. Ani jednego kwiatka. Nic, zero. Trochę śniegu, ale po przebiśniegach i krokusach nie ma śladu. Szkoda. Wracając idziemy na dziko, tak, jak lubimy. Saba idzie dalej z nami. Słońce coraz śmielej świeci. Co za dzień. Teraz poważnie - nasłuchałem się opowieści, także w Nautilusie, o psach, które coś czują, które dbają o swoich właścicieli. Mam głębokie przekonanie, że to był nasz przewodnik na ten dzień. Przed czym nas chronił? nie mam pojęcia. Nic nam się nie stało, trasa trywialna. Ale tak miało być. Mieliśmy tam z nim iść, ona tak czuła, pojawiła się i była z nami te kilka godzin. Tuż przy jej domu usiadła na drodze. Podszedłem, poprosiłem o łapę, podała. Pożegnaliśmy się. Naprawdę. Było mi żal się rozstawać. Ale tak trzeba. Ona zaraz po tym wskoczyła do swojego ogrodu przez zwalony kawałek płotu. Ta sytuacja wydarzyła się naprawdę.
.
Powrót był równie ciekawy. Jelenia Góra, rynek. Mmm... tu jest klimat. Zamawiamy burgery. Dobre, ale nie tak, jak w wygodnym fotelu na legalu. Później kawa i do domu. Tak zakończyła się Kaczawa 2. Czas na 3!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz