Mało spałem w nocy, jakieś koszmary, na dworze coś się działo, na korytarzu, mnie się śniły obiektywy, nawet pamiętam jakie. Oj ciężko. Dobre obfite śniadanie i jedziemy w góry. Bolą nogi, jak w niedziele po udanej sobocie. Taki kac hikingowca. Idziemy na Kalenicę, znowu piękną aleją w cieniu, później rowerową trasą ostro w górę. Cudowne miejsce z dala od ludzi. Cóż więcej pisać? Jest forma, idzie się dobrze. Całe kółko zrobiliśmy w okolicach 3 godzin. Na grzbiecie - tłumik. Niemal wszyscy cisną z Zygmuntówki. Czy myśmy tu przypadkiem nie byli??? Owszem -
7 lat temu, wtedy była mgła, teraz upał. Wtedy nie umiałem robić zdjęć, teraz się uczę. Co ciekawe, kilka osób tam na grzbiecie zapytało mnie - czy szła tu jakaś grupa. Tłumy szły, zatem twierdzo odpowiadałem, że owszem mnóstwo grup szło. Po górach pojechaliśmy do Dzierżoniowa na obiad, całkiem całkiem, miasteczko opustoszałe. No i znalazłem kawiarnię w Dzierżoniowie. Jak robią dripy i można pogadać o ziarnach, to już coś. Jednak dostałem koszmarnie paskudną mocce. Od teraz będę pytał jaką czekoladę dają do mocci. Jak syrop - nie brać!
Suma sumarum, pod kątem wyczynowym fajny weekend, z upalną pogodą. Co prawda nie wygenerował pomysłów na kolejne trasy w tym regionie, jednak nie skreślam go, bo Góry Sowie skrywają mnóstwo tajemnic i zakamarków, które warto wyhaczyć na mapie, a później zwiedzić.
Olympus - szkoda, fajna firma, jestem wiernym użytkownikiem. Wycofuje się z biznesu fotograficznego. Dziś miła niespodzianka, ogłaszają nowy obiektyw. Ja tymczasem mocno spoglądam w stronę pełnej klatki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz