Rwanda/Uganda - dzień 27 - 4.12 - Nyamata i koniec jazdy
W końcu dobre śniadanie. W tym beznadziejnym hotelu na północy Kigali. Hałasy nietoperzy były nie do zniesienia. Były ich setki. Choć muszę przyznać, w pewnym momencie, około 20 wczoraj, jak jeden - wszystkie zniknęły. Wróciły w nocy i wrzeszczały. Po raz pierwszy od 27 dni jadłem żółty ser, rzecz nieznana w tej części świata. Jedziemy do Nyamaty, słynnego kościoła, w którym ludzie chowali się w 94 roku i tam zginęli. Celowo zostawiliśmy sobie to na koniec pobytu. Wiedzieliśmy, że nie będzie to łatwe. Niepozorny skręt w prawo z głównej drogi, zniszczony dziurawy szuter. Ceglany budynek ogrodzony płotem. Dwóch ochroniarzy w środku, parking pusty. Wchodzimy, idziemy do recepcji. Pan wychodzi nam na powitanie, oferuje, że nas oprowadzi. Cóż tu dużo pisać, mocne wrażenia. Zdjęć w środku nie można robić, tylko na zewnątrz. Co udało mi się zapamiętać? Wiele, szczególnie, że mimo lektury książki "Opowieści z bagien rwanday" Jeana Hatzfelda o pewnych rzeczach nie wiedziałem lub nie pamiętałem. Zabójstwa Tutsi trwały już od lat 50-tych, świat mówi głównie o 1994 roku. W roku 1962 Rwanda uzyskała niepodległość, jednak przed jej uzyskaniem belgijski rząd wprowadził podziały ludzi, co skutkowało nienawiścią między plemionami Tutsi i Hutu. Niepodległy rząd składał się z Hutu, którzy nadal byli wspierani przez Belgów. Zdaniem naszego rozmówcy nawet François Mitterrand przyjaźnił się z prezydentem Hutu. Zabójstwa trwały w kolejnych latach, małymi krokami, aby nie wyszło na światło dzienne. W 1992 roku próbowano zabić Tutsi w kościele w Nyamacie, jednak wtedy Włoszka Antoinette Locatelli uratowała zebranych tam ludzi. Tutsi chowali się w tym samym kościele w 1994 roku, jednak wówczas nie przeżyli. Było tam schowanych około 2000 osób. Jaką powierzchnię miał ten kościół? Może z 200 metrów kwadratowych. Wszyscy zginęli. Do dziś jest we framudze metalowa krata, która się wygięła pod wpływem wrzuconej bomby. W dachu nadal są dziury po strzałach. Wchodzimy do środka. Na ławkach leżą ubrania ludzi, w osobnym pomieszczeniu składowane są ubrania w plastykowych pojemnikach z kontrolowaną temperaturą. Aby nie uległy zniszczeniu. Co ciekawe, figura Matki Boskiej stoi nadal w tym samym miejscu i niemal nie została zniszczona, poza obrażaniem na ramieniu. Otwarte tabernakulum, a w nim przedmioty należące do ofiar. Ołtarz, a na nim maczeta. Już zardzewiała. Nie miałem odwagi pytać, czy to ofiary, czy napastników. W kościele znajdują się schodki prowadzące na niższy poziom. Jest to pomieszczenie wyłożony białymi płytkami. Znajdują się tam czaszki ofiar, oczywiście nie wszystkich, posegregowane wg wieku i płci. Poniżej jest jeszcze jedno pomieszczenie, do którego nie można zejść. Przeszklone, w nim trumna, a na niej jaszczurka. Pytam kto tam leży - jedna z kobiet, którą gwałcono, a później wsadzono kij od dołu, tak, aby wyszedł gardłem… ciężko się tego słucha, a co dopiero tam stoi i patrzy. Moc okrucieństwa. Wychodzimy na zewnątrz. Tam trzy duże pomieszczenia w ziemi, do jednego można wejść. To robimy. Są tam trumny, niektóre otwarte, widać kości, czaszki… Nie ma tam wentylacji jako takiej, wystają tylko rurki. Co pozwala przypuszczać, że to, co czujemy, jest swego rodzaju naturalne - a czuć wanilią. Nasz rozmówca mówi, że do dziś znajdowane są szczątki ludzi na okolicznych polach. Po znalezieniu, są one czyszczone i składowane w miejscach pamięci, takie jak te. Kościół w Nyamate to jeden z 54 kościołów, które były świadkami zbrodni. Ten, w którym jesteśmy może być powiększony, bo potrzeba więcej miejsc na składowanie kości. Nasz przewodnik z pełną powagą i niepojętą ochotą do podzielenia się tymi i formacjami opowiada nam co działo się tu w 1994 roku. Milion osób zostało zabitych, ciała były wszędzie, w całym kraju, leżały na drogach. A była pora deszczowa… co powodowało, że się rozkładały. Ciekawi mnie, jak reagowały ościenne kraje na to, co działo się w Rwandzie. Tanzania i Uganda pomagały, w tym sensie, że przyjmowały tych, którym udało się zbiec. Jednak wojsko było wszędzie. Do Konga też teoretycznie można było uciec, ale granica była krótka - albo przez Gomę, albo przez las Nyungwe, czyli praktycznie było to nie możliwe. Na pozostałym odcinku przeszkodą było jezioro Kivu. Pytam jeszcze o Belgów, czy odwiedzają to miejsce. Zastrzelił mnie wzrokiem, widać było nienawiść do tego kraju. Odpowiedział krótko, że rzadko bywają tu Belgowie i Francuzi.
Trudne i ciężkie doznanie. Ale żeby zrozumieć historię świata i Rwandy, takie miejsca należy odwiedzić. Idziemy później w stronę bagien. Aby zrozumieć Rwandyjskie bagna, należy przeczytać książki Jeana Hatzfelda.
"Wieczorem, kiedy zabójcy zakończyli pracę i odeszli, ci, którzy nie byli martwi, wychodzili z bagien. Ranni po prostu kładli się na wilgotnym brzegu albo w lesie. Cali szli przespać się w suchym miejscu do szkoły w Cyugaro. A rano, bardzo wcześnie, wracaliśmy na dół, wchodzili na bagna; przykrywaliśmy liśćmi najsłabszych, by pomóc im się ukryć. Na bagnach widywało się wiele nagich kobiet, gdyż Hutu, kiedy zabili, zdzierali dobre pagne. Naprawdę ten widok wyciskał nam łzy wściekłości." "Opowieści z bagien", Jean Hatzfeld
Na bagnach rosną papirusy, tam gdzie się dało, jest dziś pole uprawne. Życie toczy się normalnie. Dzieci kąpią się w brudnej wodzie, na widok muzungu wrzeszczą i proszą o zdjęcie. Obok pasą się krowy. Idziemy kawałek na małe wzniesienie, aby zobaczyć szerszą perspektywę. Po zdjęciu i wracamy. Nawet nie wiem kiedy, wokoło mnie pojawiło się trojga rodzeństwa. Dzieci w wieku - ja wiem - od 5 do 10 lat. Wszyscy niosą wodę w plastykowych karnistach. Typowy widok w Rwandzie. Odruchowo biorę dwa baniaczki od najmłodszego. Ten nie protestuje. Kurcze, ciężkie to. Jakieś 4-5kg każdy. Jeden z nich mówi po angielsku, więc ucinamy pogawędkę. Akurat jest pod górę. Maluch, któremu pomagam, dzielnie ciśnie pod górę mając jedna rękę w kieszeni. Co za widok. Niech ma! Jest południe i niesamowicie parno. Leci ze mnie pot. Chodzą tak po wodę dwa razy dziennie. Ulica wrze, nie widzieli jeszcze, że muzungu niesie wodę, tak jak oni. Dumny jestem z tego. Zanoszę te karnisty do ich domu. Rodziców nie widziałem. Było ich tam w sumie sześcioro rodzeństwa. Żegnamy się, a jeszcze przez dłuższa chwilę słyszę za mną „bye bye muzungu”.
Wracając, stajemy w hotelu, na kawę. Pijemy tu dziennie po kawie. Ja obowiązkowo moccha. Jest dobra, lokalna. Płacę kartą, wychodzimy z hotelu, idziemy do auta, wyjeżdżamy. Nagle… ktoś podbiega. To kelnerka. Woła, że jest błąd. Zamiast 6000 Franków zapłaciłem 60000. Hm… wracam do hotelu, tam jest wifi. Sprawdzam w bankowej appce - istotnie. Kelnerka zauważyła błąd i chce go naprawić. Biega tu i tam, szuka menadżera. Po pół godziny pojawia się gość z formularzem bankowym. Mam go wypełnić, a bank mi zwróci różnice. Wolałbym gotówkę, ale na to szans nie ma. Mój błąd, mogłem spostrzec. Jednak jestem pełen podziwu wobec uczciwości tych ludzi. Nie mam złudzeń, że za kilka dni zwrócona mi zostanie nadpłata, a menadżer, z którym rozmawiałem, dopilnuje sprawy. To Rwanda. Tego samego dnia zwrot miałem na koncie.
Godzinę później przełomowy moment - docieramy do naszego pensjonatu, w którym zaczynaliśmy naszą ekspedycję. Miesiąc temu. Południowo- wschodnie Kigali. To już koniec jazdy. Nie dociera to jeszcze do nas. Koniec naszego pobytu zbliża się wielkimi krokami. Jutro późnym wieczorem wyjedziemy stąd na pobliskie lotnisko. Podczas tych tygodni przejechaliśmy 1900km, bardzo trudny dystans. Łatwiej by było przejechać autostradami z Polski do Portugalii i z powrotem. Pani wykonała niezwykłą robotę.
W lokalu jemy zamówione naleśniki, siedzimy w lobby, Pani czyta Pawlikowską na Kubie, ja piszę te słowa, zaraz wrócę do Davisa. Na podsumowanie całej wyprawy jeszcze przyjdzie czas. Jutro idziemy pochodzić po okolicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz