mieliśmy dużą ochotę pojeździć. Tydzień był trudny, sporo rzeczy się działo, ale energii na weekend nie zabrakło. Długi ciepły dzień. Wytypowaliśmy wcześniej 3 trasy rowerowe, które chcemy przejechać. Numerem jeden okazał się chyba już klasyk - ponad 100km trasa na Górę Św. Anny. Jedziemy! Niedziela, pobudka o 5 rano. Koszmar! Ale jak fajnie na dworze, widno, chłodno. Szybkie śniadanie, jedziemy na dworzec, później pociągiem, aż wreszcie dotarliśmy do wsi Nędza. W pociągu, jak to w pociągu o 6-tej rano, imprezowicze wracają. 2 panie, 2 panów, ale Panie powiedziały stanowcze nie dalszym pogaduchom podchmielonym panom. Zabawna historia. Po wyjściu z pociągu od razu wjeżdżamy w las. Dziś największym wrogiem będzie właśnie niedziela i związane z nią zamknięte sklepy. Żar leje się z nieba, a płyny trzeba uzupełniać. Nie trzeba było długo czekać, aż stado dzików ukazało się naszym oczom, później wielka sarna... Poranek, miejsca, gdzie mało kto zagląda, jest i dziczyzna. Pierwszym ciekawym teren jest Schlossberg, niewielkie wzniesienie w lesie, później miejsce upamiętniające ustrzelenie ostatniego niedźwiedzia w tych lasach pod koniec XVIII wieku... Wow zawsze w takich przypadkach marzy mi się powrót w czasie do takich miejsc, zobaczyć jak to było. Jak wielkie i geste to lasy musiały być. Takie pogaduchy zajęły nam kolejne kwadranse. A kilometry leciały. No więc jakie to lasy były? Pewnie gdzieś od Górnego Śląska, bo tam przemysł już był, przez Opole i Wrocław i chyba dalej na zachód. Piękna sprawa. Kotlarnia - tam pomyliłem ścieżki i wjechaliśmy do kopalni piasku. Sklepik zamknięty, Stara Kuźnia - jest mordownia, to kupiłem Colę. Ach ta Kuźnia, uwielbiam to miejsce. Później gaz na północ do Sławięcic, gdzie solidnie uzupełniamy płyny przed długą trasą na otwartym słońcu. Bardzo lubię prosty odcinek drogi 426, coś wspaniałego, dookoła pola. Kadr zapadł mi w pamięć - kłosy i w środku 1 mak. ładnie to wygląda. No i podjazd pod Górę św. Anny. Pani niczym dyrektor sportowy grupy kolarskiej daje mi zgodę na samotny odjazd, to i jadę, swoim tempem. Harmonia ciała, nóg i umysłu. Równomierne obroty. Mijają mnie na luzie kolarzy na szosowych rowerach, ja na moim górskim jadę zdecydowanie wolniej. Przed ostatnim wirażem i najtrudniejszym podjazdem czekam na Panią, wszystko gra, cisnę. Na szczycie ludzie wychodzą z kościoła, ja zmęczony wjeżdżam. Czy ktoś na mnie uważa? Skąd. To ja ledwo zipiąc muszę uważać i omijać radośnie idących ludzi. Godzinna przerwa na Górze. Dobry obiad i rura w dół. Do Rybnika. Za 4 godziny mamy pociąg, jak się nie wyrobimy, czas powrotu do domu znacznie się wydłuży. Ciężki powrót. Upał i zmęczenie. Omijamy Rudy, tu pojawiło się wiele ludzi. W tym jeden miły gość, z którym ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę. Nie chciał uwierzyć skąd jesteśmy i jaką trasę dziś przemierzyliśmy. Ostatnie 20km to jazda z patrzeniem na zegarek, zdążymy, czy nie? Może jednak? Ale warto przycisnąć. Apogeum było w Rybniku. Wjeżdżamy do miasta, za ok. 20 minut pociąg odjeżdża. Nie tracę czasu spoglądać na GPS, pytam ludzi - gdzie jest dworzec? ale jaki? PKP czy PKS? PKS tam, aaa PKP! a to tam, prosto, w lewo, w prawo. Pod prąd i z prądem. Stop, policja jedzie, stop - teraz zielone. Teraz gaz! Nic nie jedzie. Stop, tu jednokierunkowa. Ło Matko, co to było. Ale żeby jakiś znak jak do dworca? Skąd! nic. Wpadamy na dworze, 15 minut do pociągu... ufff. Awaria systemu, biletu nie da się tak łatwo kupić. Staję w kolejce do automatu, wykończony. Kupuję tylko na 2 osoby. Na rowery kupuję w pociągu. Freak train. Awantura z podchmielonym gościem, który wdaje się w polemikę, że bilety za drogie - po 4zł, rodzinka, która za długo na słońcu przebywała i wykłóca się i tak dalej... Ufff. Wysiadamy z pociągu i podążamy do domu. Co za dzień! Co za trasa! Czuję w nogach i na pupie trudy dnia. Ale było warto!
.
7 wielkich dni w czerwcu mnie czeka, całodzienne spotkania, szkolenia, warsztaty. Jedne łatwe, drugie trudne. 4 na 7 zrobione. Jutro kolejne. Będzie dobrze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz