Jak na razie te słowa są jak wyrocznia. Zatem rano, po ciężkiej nocy (pojawiły się u mnie dolegliwości żołądkowe) żegnamy się z brązowym bambusem, Gia i jego rodziną. Tylko dzięki temu, że nie mieszkaliśmy w droższym lodge, poznaliśmy jak żyje przeciętna rodzina na Sumatrze. Wyjeżdżamy o 9.20, mamy cały dzień drogi po tutejszych ulicach. O tym, jak się tu jeździ, już pisałem. Warto dodać, że nie ma tu znaków drogowych, asfalt jest wyznacznikiem ruchu. Jest, to jedziesz. Klaksonami kierowcy ostrzegają się wzajemnie. Mimo że wiele osób siedzi przy domach przy drogach wgapionych w telefony, to jest spora grupa społeczeństwa, która pracuje, albo przynajmniej chce pracować. Czy to na plantacjach oleju palmowego, czy drobnych budowach, sprzątaniu, handlu, jeżdżeniu tuk tukami - są w ruchu, szukają zajęcia w przeciwieństwie do ludzi z Afryki, których rok temu mieliśmy okazje poznać. Po blisko 3 godzinach jazdy docieramy raptem do Binjai, miasta położonego 55km od Bukit i ok 20km od Medan. Jest piątkowe południe, wszędzie tłumy ludzi na swych pojazdach. Nasz kierowca dodatkowo szuka stacji, chce zatankować, ale z tym są problemy. Jak już jest paliwo, to jest ono limitowane, aby wszystkim starczyło. Wraz z nim przyjechała jego żona, nie chciała, by jechał sam w tak daleką podróż. Google Maps pokazuje jeszcze 200km i 6 godzin jazdy.
-- jedziemy ---
4 godziny drogi za nami, zbliżamy się do Berastagi, wyjechaliśmy na szerszą drogę, widać pas na środku jezdni. Prowincje i miasteczka absolutnie na Sumatrze nie są przejezdne. Momentami są skrawku asfaltu, a po nich setki motorków, samochodów i tiry. Koszmar. Na dworze skwar, dookoła bród i ruina. Widzimy remont drogi, na poboczu zwały ziemi zmielone ze śmieciami. Chwila przerwy na coś do picia, w budce gdzieś w mieścinie wynajduję tim tamy, ostatnia paczka. Mina Pani - bezcenna. To nasz przysmak z Antypodów. Mijamy targ, tłumy ludzi ocierają się o siebie, depcząc w błocie pomieszanym ze śmieciami, odchodami, to wszystko paruje i fermentuje w upale, zapach miesza się z zapachem kwiatów, które obok są sprzedawane. Otworzyłem okno i mnie odrzuciło. Jeszcze nie wiem w tym dniu, że tak sporo przeżyjemy w tym mieście. Sumatra, prawdziwe oblicze wyspy z dała od utartego szlaku: Medan - Bukit Lawang. Jeszcze 4 godziny drogi. Paliwo nadal w ograniczonej ilości. Przed Berastagi zatrzymujemy się w restauracji, islamska. Duże pomieszczenie z obrzydliwie brudnymi ścianami. Lunch - wola do nas żona kierowcy, która dzielnie towarzyszy mu w podróży. Za niewielką szybą wystawową różne dania, a górnej półce - ryby, później coś coś przypomina kurczak, jakieś sosy, to „spajsi”, to nie „spajsi” itd. Co tu wybrać? Chcę dojechać cały i zdrowy. Kelner zaprowadza mnie za ladę, do garnków, pozwala skosztować. Biorę zupę curry, michę ryżu i cziken. Nie dam rady dziś zjeść usmażonej głowy ryby.
- gdzie mogę umyć ręce? - pytam
Widzę, że wprawiłem obsługujących gości w nie lada zakłopotanie. Po chwili namysłu wychodzi ze mną z restauracji na parking przy frontowych drzwiach, jakiś kurek wychodzi ze ściany, zaczął nim kręcić - odpadł. Woda posączyła się z rurki po ścianie - proszę bardzo, myj ręce, z uśmiechem i grzecznością wskazał mi to, czego szukałem. Jem. Pani jeszcze chwilę się pokrzątała po kuchni i wybrała swoją kombinację potraw jej tylko znanej. Poprosiłem o sztućce, gdyż tu wszyscy jedzą rękoma. Bez ich uprzedniego mycia. Myją je po jedzeniu, jak się już upaćkają. Garstka ludzi patrzy na nas z rozbawieniem. Mam poczucie, że biały człowiek rzadko tu zagląda. Jak smakuje? Podobnie, kurczak gumowaty, zimny, zupa jak curry. Szału oj nie ma. Kilka słów o lokalu. Nie trzeci, nie czwarty, ale piąty świat! Zdjęcia nie oddadzą klimatu. Są akwaria. To zawsze przyciąga moją uwagę, jestem wszak niedoszłym akwarystą. Trudno coś dojrzeć przez brudne od glonów i innych ustrojstw szyby. Gdzieś tam w zakamarkach dostrzegam biednego skalara. Żałośnie to wygląda. O ubikacji nie wspomnę, a byłem, nie bałem się. Jak tylko zaczęliśmy jeść, na dworze rozszalała się ulewa, nieco ustąpiła jak już weszliśmy do auta. Popiłem obiad coca colą, niech dobrze przetrawi.
-- jedziemy ---
Mijają godziny, już 7-mą jedziemy. Duże miasta za nami - Berastagi i Kabanjahe, ich widok niczym się nie różni od innych miast. Otwieram szybę i czekam, priorytet migawki ustawiony, czekam, jest! Kadr, wciskam spust... wiadomo raz jest, raz nie ma, raz coś wjedzie w kadr albo ktoś się odwróci. Bywa.
-- jedziemy ---
Po 8 godzinach mijamy Laubalang. Wjeżdżamy w dużą dolinę, poniekąd z obu stron otoczeni jesteśmy dżunglą. W pewnym momencie Pani szturcha mnie i pokazuje jak dżungla zanika, duże połacie lasu są wycięte, teren przygotowywany jest palmy olejowe. Kierowca jedzie jak wariat, 110km/h na prostym odcinku drogi, na centymetry mija motorki i ludzi na poboczach. Ciężko mi i źle. Zapada zmrok, bardzo szybko. Ostatnie 30 km jedziemy w kompletnych ciemnościach i zdecydowanie wolnej. Gdy wybiło równe 10 godzin, dojeżdżamy do Ketambe, naszego celu. Przyznaję, że gdy mijaliśmy te „zdechłe” miasta zadawałem sobie pytanie „co ja tu robię, po co mi to”, jak dotarliśmy już do Ketambe, poznaliśmy niezwykle miłych ludzi, wiara i sens pobytu tutaj wróciły (tego dnia jeszcze nie wiedziałem, że nie wszyscy są i będą tak mili dla nas). Jemy po bananowym naleśniku zamówionym jeszcze w drodze. Płacę kierowcy, który dziś dokonał cudu, przejechał po takich terenach w tak koszmarnych warunkach i dzięki niemu dotarliśmy cali i bez szwanku. 11 godzin w samochodzie. Koszmar.
Jak każda podróż, rodzi pytania o sens, są chwile słabości, są chwile radości, to przeżywanie i wyrwanie się rytmu praca-dom. Przejechaliśmy dziś kawał świata. Pobędziemy tu 2 tygodnie, najważniejsze wydarzenia naszej ekspedycji są już na wyciągnięcie ręki. Niech tylko pogoda dopisze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz