To był najgorszy dzień na naszej wyprawie. Może dlatego, że 13-ty. Jeszcze wczoraj wieczorem podszedł do naszego domku właściciel (Pindra) i mówi, że mamy wstać o 6.30 na śniadanie i ruszymy wcześniej. No bomba. No to idziemy spać. Ciężka noc, po budzie, w której mieszkamy biegają jaszczurki i myszy, jeśli nie szczury. 6.30 jesteśmy w jadalni, o 7 po śniadaniu. Podczas, gdy jedliśmy żona Pindry zaczęła liczyć nasze wydatki na jedzenie (jest tu taki zwyczaj, że jak się stołujesz, otwierają Ci konto, czyli kartka w zeszyciku i cokolwiek zamówisz, ląduje tam, przed odjazdem płaci się za całość). Po godzini 7-mej, my gotowi, ekipy nie ma. Przybiega Pindra, mówi, że wczoraj się rozliczyliśmy, ale nastąpił błąd i mamy dopłacić ileś tam tysięcy rupii. O ty skubany kanciarzu, wczoraj doliczył więcej za Kemiri, dziś chce więcej za nocleg, otwieram booking.com i pokazuję, że moje obliczenia są poprawne. Nie było dyskusji. Jednak na naszej liście wydatków w stołówce wylądowały 2 wody mineralne, które miały być w cenie trekkingu i 2 papiery toaletowe, które wzięliśmy ze sobą w góry - dodam tylko, że buda, w której śpimy jest opłacona również w trakcie naszego pobytu w górach i dżungli. Widać jasno, z jakimi ludźmi mam do czynienia. Wyczuli, że przyjechali turyści z bogatej Polski, to teraz doją bez skrupułów w biały dzień. Ani centa! Czekamy dalej na ekipę, trzech tragarzy i przewodnika. Labi labi przyjechało, ok. ósmej zebrała się ekipa, nas pogryzły niemiłosiernie komary, jedziemy. Droga do wioski skąd ruszamy zajęła blisko godzinę. Ja po ciężkiej nocy próbowałem się zdrzemnąć, bus jechał krętą drogą zaliczając niemal wszystkie dziury. Robi mi się niedobrze, wymioty. Otwieram oczy, nie śpię w aucie i oddycham. Co z tego, zapachy dolatujące z wiosek nie pomagają. Dojechaliśmy. Wychodzimy z auta, pół wioski się zleciało. Nasza ekipa się kompletnie nie spieszy, najważniejsze do spakowania to papierosy. Jest to duży problem tu na Sumatrze, palą niemal wszyscy, od kilkunastoletnich młodzieńców, paczka lub więcej dziennie. Przepakowanie idzie im strasznie wolno, zaczynam marudzić. Powietrze z rześkiego robi się gorące i parne. Po co wstawaliśmy o 6.30? Skoro ruszamy o 11. Zanim 3 tragarzy i przewodnik pozbierali się, porobiłem trochę zdjęć. To starszej pani, która suszyła coś w rodzaju orzechów, to innej starszej pani, do chaty której się wprosiłem, bo chciałem zobaczyć jak żyje. Na koniec przyjechał pan na motorze. Na tylnej części miał duży worek szczelnie zamknięty, a w nim umierające karpie. Zleciało się sporo osób, by kupić ryby. W końcu idziemy. Po kilku metrach widzimy, że Ci nasi tragarze oj słabiutko z formą. Upał, parno, oni ciężkie plecaki i wolno idą, po płaskim. Rodzi się pytanie, co mi po tragarzu, który w swoim plecaku niemal 90% rzeczy niesie dla siebie? Co pół godziny robimy przerwę. Tragarze padają. Co przerwa, to papieros, nas zagryzają komary, pół godziny nie nasze. Zagadujemy przewodnika, Suprim, jest naukowcem, wywodzi się z Ketambe i pracuje po drugiej stronie dżungli, kilkanaście godzin samochodem od rodzinnego domu. Robi to, co lubi, pracuje w dżungli obserwując orangutany każdego dnia. Co robią, kiedy się budzą, jakie są ich zwyczaje. I tak 20 dni w miesiącu, później bierze publicznego busa i jedzie do domu na 10 dni. Skarży się, że nie ma pracy w Indonezji, on sam zarabia bardzo mało, 2 miliony Rupii, co daje 500 złotych. Idziemy 100 metrów w górę, znowu przerwa. Zdaje się, że wiem, jaki jest plan na te 6 dni w górach, przewodnik - nie bardzo. Nie orientuje się nawet na mapie, którą mu pokazuję, co zmusza mnie do bardziej aktywnego analizowania co się tutaj dzieje. Przerwę mamy na jakichś 1000 metrów, komary tną, stoimy pół godziny, po czym słyszymy, że tuż obok jest domek, tam wejdziemy i zjemy lunch. Co? Jaki lunch! Przecież dopiero zaczęliśmy iść. Jestem wściekły. Istotnie, jest domek, pomieszkuje w nim starszy pan, chatka 2 na 2 zbita z desek, woda z deszczówki, koty i psy dookoła gonią. Ekipa rozkłada swoje graty i zaczynają gotować. A to jest już długi rytuał. Suprim do mnie - Ty nie znasz Indonezyjczyków, musimy jeść 3 razy dziennie, my jesteśmy głodni, a teraz pora na lunch. Jaki znowu Lunch człowieku, do obozu mamy 200 metrów pod górę, idźmy tam, tam zjemy przed deszczami, które przyjdą po południu - myślę sobie. Nic z tego, beton. Taki mają zwyczaj, ale pochodzi on z życia we wiosce, nie z chodzenia po górach. Siedzimy tam 2 godziny. Gospodarz chętnie pozuje do zdjęć, jego kury skaczą nam po plecakach, częstuje nas papają i dzikim durianem (bez szału, wcale tak nie śmierdzi). Ugościł nas jak najlepiej tylko potrafi, a sam ma niewiele. W miejscu jego ogrodu jeszcze rok temu była dżungla. Lunch to makaron z tytki, jakieś warzywa, jajko, czipsy - nie daję rady, nie smakuje mi to. Trudne dwie godziny, w samym upale. Wreszcie ruszamy. Po 45 minutach przechodzenia przez chaszcze, ale wytartą ścieżką, wchodzimy na teren pogorzeliska, gdzie widać, że człowiek tu zrobił swoje. I robi nadal, słychać odgłos pił. Karczowanie dżungli. Nie sądziłem, że to zobaczymy, a jednak. Suprim jest zrozpaczony, mówi, że w miejscu gdzie stoimy, rok temu była dżungla i rozbił tu obóz. Tłumaczy to tak, że mimo że jest to Park Narodowy i ludziom się wmawia, że nie wolno ścinać drzew, i tak to robią, bo nie mają z czego żyć, nie ma pracy. Osiągnęliśmy poziom 1220m i z moich informacji wynika, że tu powinniśmy rozbić obóz. Gdzie jest woda? To moje podstawowe pytanie - ooo tam, pokazuje na dolinę oddaloną o jakiejś 200 metrów. Dodając - jutro woda będzie dopiero w połowie dnia. Tu musimy zostać. Po czym wgapia się w telefon i milknie. Czarne chmury nadchodzą, już trochę tu jesteśmy i wiemy, że 14-ta godzina to moment, kiedy deszcze mogą nadejść w każdej chwili. Zaczynam w tym pogorzelisku szukać płaskiego miejsca. Czuję się jak w Beskidach kilka lat temu. Co za dzień! Oderwany od Fejsa Supril stwierdza, że nocleg zrobimy sobie w drewnianej ambonce, która stoi obok nas i ponownie wraca do telefonu niczym się nie przejmując. Ambonka z jednej strony ma metalowy dach i „parter”. Nasz namiot rozbijemy na piętrze. Zgoda. Otwieramy namiot, nawet spory, jak na dwie osoby. Zapewnił go Pindra, właściciel lokalu, w którym mieszkamy. Zaraz zaraz... Pani z oddali woła, że ten namiot nie ma topiku. Patrzę na podłogę, siateczka... Dziś mieszkamy na poddaszu, damy jakoś radę, ale jak przetrwamy jutro i kolejne noce leżąc na ziemi? Nie zastanawiam się długo, wrzucam plecak do namiotu, sprawdzam śpiwór... wtem olbrzymi podmuch wiatru podniósł jeden róg namiotu i ściana wody zaczęła wlewać się do namiotu. Momentalnie! Supril z jednym z tragarzy wbiegli na górę i zaczęli okładać namiot folią. Szybko, za późno i bezradnie. Plecak wilgotny, śpiwór mokry, resztę udało się uratować. Mętlik w głowie. Co robić, co dalej?! Chłopaki mają sporo folii, jeden z nich uciosał kawałek drzewa, robimy prymitywny dach z folii. Przyśpiewuję melodię z „Sąsiadów”, bo tak to wygląda. Deszcz przestał padać, burza ustała. Foliujemy co się da w tej ambonce, a w mojej głowie powstaje plan B. Spadać stąd. Ekipa nie ma pojęcia jak chodzić po górach, nie ma formy, przewodnik niby był rok temu, ale kompletnie nie ma pomysłu co robić, totalna inercja. Wkurza mnie to, bo sporo zapłaciłem, a jest to na łapu capu, jak większość rzeczy tu na Sumatrze. Gdy namiot już został dobrze otoczony folią, wchodzimy do niego, szmatą usuwamy wodę i jakoś chcemy sobie tu urządzić. Supril początkowo nie chciał słyszeć o wcześniejszym powrocie, ale z czasem zmienia zdanie.
- Dzwoń do Pindry i powiedz mu, że rozważamy jutro powrót do wioski, bo nie wywiązał się z obietnicy, ten namiot nie nadaje się na te warunki - mówię, tak też zrobił.
Pindra obiecał dostarczyć inny lepszy namiot, słyszę w odpowiedzi. Rozmowa schodzi na temat pieniędzy. Cała czwórka dostała głodowe stawki od niego, jakie płacone były 10 lat temu, on sam zgarnia połowę sumy dla siebie. A ja nie mam zamiaru dać mu ani centa więcej. Supril spokorniał, przedstawiam mu swój plan - patrz, jutro idziemy na 2200 metrów, tam ponoć jest strumień. Tragarze nie wejdą dalej, jutro pionowa ściana 1000 metrów przewyższenia, pojutrze to samo. Z tym namiotem na 3000 metrów nie ma co spać, bo o tej porze roku wieją silne wiatry i intensywnie pada. Zgodził się ze mną. Proponuję takie rozwiązanie - jutro wszyscy wchodzimy na 2200, rozbijamy obóz. Pojutrze my w trójkę ruszamy z samego rana, atakujemy szczyt i wracamy do obozu. Twoi ludzie nigdzie się nie ruszają, my jesteśmy szczęśliwi ze zdobycia szczytu i jeszcze jeden dzień mamy zaoszczędzony. Jeśli się nie uda, spróbujemy pojutrze. Dasz radę 1100 metrów przewyższenia zrobić? Kiwa potakując głową, zgadza się na plan. Nie było wyjścia, trzeba było wyprawę ogarnąć patrząc na openstreetmap, mając notatki jednego człowieka z Wikiloc, który tu był 10 lat temu i bazując na naszym doświadczeniu. Czuję się z tym lepiej. Gdy piszę te słowa, jest 21-a, ulewa ponownie się rozpętała. Namiot nie cieknie, jedynie podłoga jest mokra od mokrych desek, na których mamy namiot. Jeśli będzie naprawdę źle, spadamy do wioski i uciekamy z Ketambe do Berastagi do hotelu, wściekli na sytuację, ale nie ma wyjścia. Jeśli deszcze ustąpią prędko, nie zamokniemy, prześpimy noc i rano ocenimy sytuację. Wejście na Kemiri nadal jest możliwe. Nadzieja umiera ostatnia, ale to są góry, nieznane nawet najstarszym lokalsom, więc zdrowy rozsądek i pokora obowiązują.
Bardzo trudny dzień, sporo problemów po drodze, ale sytuacja opanowana. Tyle co nauczyliśmy się dziś, nie mieliśmy jeszcze nigdy. Dziś przyznałem, mam dość Azji, naprawdę. Kultura i kuchnia nie wydają się dla nas. Żeby było mało, dostałem informację od naszego znajomego z RPA, że walczy z nowotworem, oby wszystko dobrze się skończyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz