Wstajemy po 7. Ciężki to poranek, nasze ciuchy śmierdzą mieszaniną potu, moczu i dymu. Czujemy zmęczenie, brakuje prysznica i innej diety. Poranna toaleta sugeruje dawkę węgla, zatem nie zwlekam. Na śniadanie jemy omlet z warzywami, które zostały z kolacji, nie da się zjeść wszystkiego. Mam świadomość, że ten krótki 3-dniowy pobyt w dżungli jest tylko łatwym wstępem do 6-dniowej wyprawy na górę Kemiri pojutrze. Ustalamy plan, co zabrać, czego nie, co prac, co nie wyschnie. Wszystko jest mokre lub wilgotne. Trzeba do tego się przyzwyczaić. Nie ubieram nowych świeżych ciuchów, nie warto. Zakładam mokrą bieliznę, wilgotne skarpety. W dżungli nie ma luksusów. Szybkie pranie w rzece, licząc, że coś na słońcu wyschnie. W namiocie jak w szklarni, co nie mieści się na sznurku na dworze, rozwieszamy wewnątrz. Jesteśmy pełni, oni ciągle gotują. Mówimy, że lunchu już nie jemy. Ruszamy na krótki „side walk” w dżunglę, stromo wspinamy się po mokrym zboczu. Gigantyczne drzewa swoim wdziękiem i wielkością niestety przebiły te z Białowieży. Jedno z nich, drzewo maranti ma dziurę w środku, do której można wejść. Saharin i Pani są drobni, wiec bez problemu mieszczą się w szczelnie. Ja gruby nie jestem, lecz wsuwam tylko swoją ciekawską wszystkiego głowę. Wewnątrz drzewa panuje niesamowita cisza. Fascynujące uczucie. Olbrzymich drzew maranti w tej części dżungli widzimy dziś wiele. Niestety Nie mamy dziś szczęścia do orangutanów. W pewnym momencie poczułem w lewym boku dziwne uczucie, ni to szczypienie, ni to drapanie. Jakby coś wkręcało się we mnie. Rozbieram się prędko, to pijawka. Wgryzła się we mnie solidnie. W sumie nie jest tak źle, po 3 dniach dopiero jedna sztuka. Z trudem, ale udało się ją wyjąć. Nie ma zagrożenia, jednak Pani przeciera mi dziurę w skórze, z której kapie krew, chusteczką antybakteryjną. Termity, to kolejny postój na naszej drodze. Idąc zauważyłem mały kopczyk, kilka metrów dalej olbrzymi sznur idących małych stworzonek, które niosą coś w rodzaju jaj czy ziaren. Kilkadziesiąt metrów dalej - żółte mrówki, średniej wielkości. Charakterystyczne było to, że co metr swojej trasy jedna z drugą zatrzymywały się i - tak to wyglądało - ściskały się pewnie coś sobie przekazując, albo dodając otuchy. Nie odważyłem się ich dotknąć. Po dwóch godzinach mijając gorące źródła dochodzimy do obozu. Pakujemy swoje rzeczy, uzupełniany zapas wody, do której wrzucam po tabletce calcium i witamin i odświeżeniu w rzece ruszamy w podróż ku cywilizacji.
Druga część dnia przebiegła dość sprawnie, nie muszę pisać, że wilgotność znowu zbliżyła się do rekordowych poziomów. Nie jest tak, że wszędzie jest podobnie parno. Chodząc po dżungli zmienia się wysokość, zmienia się gęstość lasu. Są miejsca, gdzie naprawdę jest przyjemnie i nie czuć klimatu równikowego. W większości przypadków jednak leci ze mnie jakbym był pod prysznicem. Ledwo co umyłem się w rzece, znowu pragnę kąpieli. Inna zasada, której nauczył nas Ed i Bear w dżungli - zanim włożysz nogę do buta, sprawdź co w nim jest. Wystarczy, że się zatrzymasz, dookoła siebie lub na sobie masz przynajmniej mrówki. Przez noc lub nawet krótszą przerwę może zadomowić się tam inne zwierzę. Przeszliśmy przez rzekę docierając do pierwszego obozu. Tam Saharin dowiedział się, że być może jego brat będzie naszym przewodnikiem na Kemiri. Idziemy dalej. Jakieś 100 metrów od drogi na drzewach, niczym na pożegnanie, wypatrzyliśmy parkę dorosłych orangutanów. Co prawda daleko i wysoko, nie miałem już siły wyjmować teleobiektywu. Dziś zrobiliśmy ponad 7 km przez cały dzień, z ciężkimi plecakami na sobie. To dużo. Gdzie zatem nasz tragarz? Właśnie minął nas samochodem, gdy szliśmy ostatni odcinek drogą. Oj, przed wyprawą na Kemiri chcę zapłacić za trzeciego tragarza, gdyż nie widzi mi się wnoszenia na swoich plecach rzeczy prywatnych i jeszcze namiotu. Na tamtej trasie nie ma plastikowych namiotów.
Jak było zatem w dżungli? Fantastycznie i nie łatwo. Zdaję sobie sprawę, że to namiastka życia w dżungli, pewnie w Amazonii jest inaczej, jednak ta krótka wyprawa pokazała nam z czym to się je, jak jest, na co zwracać uwagę. Nauczyła czujności i po raz kolejny pokazała, że mimo przewodnika proste zasady survivalu się bardzo przydają (klasyczne i ważne - patrz za co się chwytasz). Są momenty, że wszystko chce Cię zjeść, ale jest sporo miejsc, że po prostu czujesz się jak w lesie, innym, niż ten, który znasz z Europy. Po tych 3 dniach nadal powtarzam i mówię to jeszcze głośniej, że najbezpieczniej jest dżungli (lesie). Czuliśmy się tam bardzo dobrze. trzeba się przestawić, zaaklimatyzować i wtopić w przyrodę. Trzeba obniżyć albo wyzbyć najlepiej swoich europejskich miejskich przyzwyczajeń. Wystarczyło nam wejść na teren naszego guesthouse, aby w dosłownie minutę pogryzły nas komary w większym stopniu niż przez 3 dni w dżungli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz