- not fish, arak you know what it is? Light jungle alkohol...
Muzyka grała gdzieś do pierwszej w nocy, my z kolei po 20 obejrzeliśmy kolejny odcinek „Gliniarza...” (piąty sezon i ostatni), trochę wieczornej lektury, wszak nasze elektroniczne urządzenia zapełnione są książkami i czasopismami i po 21 poszliśmy spać, a raczej próbowaliśmy zasnąć. Coś tam się dało, ale podłoga była zbyt twarda na moje gusta. O godz. 0.44 i kolejnym przebudzeniu postanowiłem wziąć tabletkę na sen, tę z tych o rakietowym działaniu. Pamiętam z tamtego okresu, że z głośniczka w obozie wydawał się jakiś dźwięk, kilka świec jeszcze się paliło, łyk wody popijając tabletkę i po paru minutach już czułem, że nadchodzi właśnie TO, żadne twarde podłoże mi nie przeszkodzi. Film się urwał. W środku nocy obudziła mnie jednak fizjologiczna potrzeba, nie wiem jakim cudem wyszedłem z namiotu mijając śpiącego Andy’ego (naszego tragarza), Pani mi jakoś pomogła, bo miałem wielkie zawroty głowy. Zrobiłem co trzeba, jakoś wróciłem do namiotu. Film znowu się urwał. Następne co słyszałem, to przyjemną muzykę budzika w telefonie, głos mojej Pani na powitanie i słowa - "no, ale chrapałeś". Magiczna pigułka.
Umówiliśmy się, że rano ruszymy o 9-tej, jednak w dżungli czas płynie inaczej. Po co się spieszyć? Sahrain już się krzątał przy ognisku, Andy jeszcze mocno spał. Poranna toaleta w rzece, "cześć" rodakowi i czekamy na posiłek. Wiele motyli pojawiło się przy rzece, zatem miałem zajęcie. Na śniadanie banana pancake, ananas (już nie tak dobry, jak w Bukit) i mandarynki. Powinno trzymać kilka godzin. Lokalsi sporo palą, kupują tani tytoń na targu w Kutacane i zwijają w wolnej chwili. Zawitała do nas modliszka, która wdzięcznie pozowała do zdjęć. W końcu grubo po 10 ruszamy dobrze się nawodniwszy. Dżungla szybko pokazała swoje prawdziwe oblicze. Po kilku krokach z ciężkim plecakiem mimo heada (bluff) ciekło ze mnie, choćbym stał pod prysznicem. Dziś krótka trasa, ale technicznie trudniejsza niż wczoraj. Strome wejścia i zejścia. Idziemy do gorących źródeł. Od ponad tygodnia nie wiem co to ciepła woda. Oj przyda się. Mijamy olbrzymie i piękne jackfruit tree. Jego ogromne gnijące już liście leżą już kilkanaście metrów od pnia. Orangutany wykorzystują te liście jako naturalny parasol chroniąc głowę przed deszczem. Kilkaset metrów dalej na tle tysięcy odmian zieleni wyróżnia się czerwone drzewo, to sloun tree. Tuż obok żółty młody fikus, który dobrał się do swojej ofiary. Nie ma nudy w dżungli, wszystko co nas otacza, jest piękne, niebezpieczne zarazem. Robimy co chwila przerwy uzupełniając płyny, pogoda dopisuje, a z nas leje się niemiłosiernie. Po jakiejś półtorej godzinie dochodzimy do rzeki. Wyjścia są dwa, albo przez nią przechodzimy, albo idziemy po drzewie, które złamawszy się już dawno temu, stworzyło swego rodzaju naturalny most. Rzeka ma może metr głębokości, ale jaka to frajda? Bez wahania wybieramy przejście po drzewie metr nad małą kaskadą, wielkimi głazami i rwącym nurtem rzeki. Przerzucam kije przez rzekę. Saharin bierze plecaki i idzie po około 10 metrowym drzewie. Widzę iskierki w Pani oczach, idzie następna. Najpierw stojąco, jednak drzewo jest śliskie i momentami zbutwiałe. Naoglądaliśmy się Eda i Beara, takie seriale przydają nam się właśnie w takich sytuacjach. Przeszła, zuch dziewczyna. Teraz kolej na mnie, siadam bardzo szybko na pniu. W połowie drzewa sznurek ze stuptotów zaczepił mi się o kawałek wystającego drzewa, trzeba było niebezpiecznie się wychylić i odczepić go. Na czworakach dokończyłem przeprawę. Frajdy było sporo, ale strach pomyśleć co by było, gdybym spadł. Stamtąd już niedaleko do drugiego obozu. Krótki dziś był marsz, ale przez dżunglę ciężko robić wiele kilometrów. Człowiek traci mnóstwo wody z organizmu. Co z tego, że strumienie są dość często, ale jeśli nie trzeba, lepiej nie pić wody bez dezynfekcji czy przegotowania, a to zajmuje czas. Gorące źródła. Fenomenalne. Z jednej strony rzeki tryskają mieszając się z zimną górską wodą. Sparzyłem się kilkukrotnie. Jajka można gotować. Wrzątek z głębi ziemi. Znajdujemy komfortowe miejsce w rzece, gdzie woda ma przyjemnie ciepłą temperaturę. Siedząc zacząłem rękami grzebać w kamieniach (taki odruch, muszę nimi coś robić), nie miałem pojęcia, że żwir jest tak gorący.
- oj właśnie pisząc te słowa w namiocie w trakcie deszczu coś kapło mi na plecy -
Po blisko godzinie moczenia się i kontemplacji otaczającej nasz dżungli wracamy do obozu. Tam Sahrin przygotował dla nas herbatę i lunch. Siedzimy w trójkę na foliowej prymitywnej macie w środku dżungli i rozprawiamy. O Indonezji, o zbliżającej się wyprawie na górę Kemiri, o radykalizmie islamskim w Banda Aceh (miasto na północy Sumatry), Berastagi, Medan, Dżakarcie... Dżunglowe rozmowy. Siedzimy i wtapiamy się w las, współżyjemy z otaczającą nas fauną i florą. Warunki skrajnie prymitywne, mamy co jeść, mamy co pić, mamy schronienie i mamy przede wszystkim siebie. Jest cudownie. Przebywanie w dżungli, w jej ciszy i hałasie jednocześnie. Cieszenie się chwilą. Jest 16.00. Nigdzie dziś już nie pójdziemy, sipi deszcz, robi się ciemno, mamy czas, jutro tez jest dzień. Przebywamy. I to jest najpiękniejsze. Gdy piszę te słowa jest kwadrans po 18, robi się ciemno, a za moment nasz świat tutaj pogrąży się w całkowitej ciemności, piszę te słowa, na zewnątrz ulewa (nic nowego), Pani czyta książkę o fotografii... żyjemy w dżungli. Nie sądziłem, że to takie piękne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz