Najpierw w dół na Przełęcz Szarbowską, gdzie spotykamy 2 rowerzystów i samotną turystkę, później mozolnie pod górę aż na szczyt Baranie. A na nim jest naprawdę sympatycznie. Są znaki, ławki, Budka no i wieża widokowa. Drewniana. Pani próbuje wejść, ale rezygnuje. W drabinkach brakuje szczebli, wszystko się chwieje. Mówię sobie, dam radę. Krok po kroku. W połowie wejścia na pierwszą kondygnacje z trzech, waham się. Ale co tam, idę. Wszedłem na pierwszą, mam lęk wysokości, później powoli druga, wzmaga się wiatr. Trzecia już nie dla mnie, trzeba mieć jaja ze stali. Drabinka nie przymocowana a na platformie brak deski. No way. Widoki są piękne. Później powrót. Zmęczenie daje znać, trzeci dzień na szlaku. Każdy krok utwierdza mnie w przekonaniu , że tu jest pięknie. Olbrzymie tereny, nie zamieszkałe, dzikie, odludne i mało popularne wśród turystów. Leżą między dwiema innymi atrakcjami, gdzie ciągną masy - Tatrami i Bieszczadami. A małe, raczej niskie - jest piękne. Trzeba tu wracać. Bardzo lubię Sudety, ale ubogi charakter tych rejonów powoduje, że mam do nich większy sentyment. Po zejściu do auta jedziemy na Słowację na kofole. Czego to nałóg nie robi z człowieka. Wjeżdżamy do maleńkiej osady - Wyżny Komarnik. Jest mordownia. Wchodzę. W niej siedzi pięcioro mężczyzn, jeden się podnosi, więc to barman. Pytam o kofole, zajęknął, jakby latami jej nie polewał. Wystrój wewnątrz jak i na zewnątrz jak na filmie sprzed stu lat. Żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia. Marnie tu. Na granicy sklepik, jest kofola. Później jeszcze skręcamy za Barwinkiem, aby zobaczyć żydowski cmentarz wypatrzony na mapie. Te małe perełki składają się na piękny obraz terenu. Jest to mogiła 500 Żydów zamordowanych podczas wojny, niewielu tu zagląda. Obiad, laba i plan na ostatni dzień pobytu. Decydujemy, że zwiedzamy i plany górskie wędrują do poczekalni, mam takie miejsce w swoich notatkach. Każda wyprawa generuje pomysły na kolejne. Tak ma być, jest pięknie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz