Chcemy zjeść obiad w Gansbaai w upatrzonej restauracji. Trochę pochodziliśmy po Hermanus, w Pick and Pay drobne zakupy i w drogę. Hermanus jest bardzo zachodni, na solidnym poziomie. I to nie tylko centrum, ale także dużo dalej. Szkoda, że tak krótko tu zabawiliśmy. Droga między Hermanus a Gansbaai i dalej w solidnym remoncie. Dziesiątki kilometrów drogi R43 się przebudowuje, co daje pracę wielu ludziom. Wjeżdżamy do Gansbaai. Wchodzimy do restauracji, czynna do 16, jest 15.30. Pani mówi, że „kitchen is closed”, nie pomaga prośba, że jesteśmy głodni. No nic, jedźmy dalej w centrum, coś znajdziemy. Im dalej, tym gorzej. Parkujemy przy małej przystani. Śmierdzi rybami. Kilka restauracji, jakie widzę, swoje lata świetności miało ze 30 lat temu. Jak tu brzydko! Tak mam, że jak jakieś miejsce mi nie leży, czuję to dość wyraźnie. I tutaj tak jest. Wszystkie moje zmysły wołają „spieprzaj stąd”. Wchodzimy do pierwszej mordowni, pusto. Chicken, pizza, ryby… idziemy dalej. Druga buda, śmierdzi stęchlizną i tytoniem. Trudno, zamawiamy. Przyszły 4 osoby, posiedziały i poszły. Biała dziewczyna siedzi z telefonem w ręku za barem, nawet nie potrafi powiedzieć, gdzie toaleta. Mój morszczuk nawet dobry i dobrze, że świeży. Zjedliśmy i uciekamy. W tym miasteczku mieliśmy jeszcze iść na jaskinie, wymaga to podjechania jakieś 5 minut, ale nie mam ochoty.
Jedziemy do Strusbaai. I miałem rację, by nieco podgonić. Droga na Przylądek Igielny jest wspaniała, ogromne farmy, dużo większe niż te, które znamy z Antypodów. Miasteczko Elim, jakie ładne! Przypomina mi słowacką wioskę, domy zbudowane pod kątem. Jeszcze samochody z rejestracją zaczynającą się na na „CA”, niczym Czadca, a to Kapsztad przecież. Za Elim zaczyna się szuter. A to dopiero. Miałem nosa, jadąc tu późnym popołudniem lub po ciemku grozi to uszkodzeniem auta. Od czasu do czasu duże kamienie leżą na drodze. Dookoła widać szaleją deszcze. Tworzy to przepiękne widowisko - pola, pastwiska, farmy, w oddali jakiś budynek, ciemne chmury… tak m.in. zapamiętałem RPA 7 lat temu. Gdzie przy płocie pojawiła się grupka ludzi, pewnie pracowali na polu, a teraz stali niemal w szeregu, jeden z nich machał do nas ręką… te kadry. Wspaniała trasa.
Jadąc zrobiliśmy sobie małe podsumowanie dotychczasowych miejsc.
Top 3 najgorszych, to:
- Gordon’s Bay
- Gansbaai
- Betty’s Bay
Ale odrzucając porównania, patrzymy na świat takim, jaki jest.
Top 4 najlepszych na razie, to:
- Cape Good Hope
- Franschhoek
- Stellenbosch
- Kommetije
Państwo, u których mamy booking korespondowali ze mną cały dzień, pytając kiedy będziemy, zapewniając, że będą na nas czekać. Miło mi się zrobiło, gdy przeczytałem prozaiczny tekst - we will be waiting for you. Podjeżdżamy wg GPS pod adres. Nikogo nie ma, dzwonka nie ma. Dzwonię na telefon, nic. Obchodzę dom. Okolica przypomina głęboką Albanię. Kto był, to wie o co chodzi. Albo inaczej, Delta Force, jak Chuck Norris ganiał po wioskach na bliskim wschodzie, taki tu krajobraz, na samym południu Afryki. Z drugiej strony domu widzę przez okno, że jakiś mężczyzna się tam rusza. Macham. W końcu dostrzegł, wychodzi na dwór. Mówię mu, że już dojechaliśmy… patrzy jak na wariata. Powtarzam, on robi jeszcze większe oczy. Jak tylko powiedziałem nazwę willi, wskazał właściwy budynek. Podjeżdżamy. Dzwonię, pukam, nic. Pani mówi - idź tam z tyłu, słyszę telewizor. Hmm nie będę wchodził na czyjąś posiadłość, jeszcze mnie zastrzelą. W końcu z drzwi wyskakuje pani właścicielka, jakieś 50-60 lat, jakby wstała z łóżka i całe życie mieszkała właśnie tu. Pyta jak się nazywamy, jest ultra miła i ultra gaduła. Opowiedziała nam zaraz wszystkie atrakcje Parku Narodowego. Nasze mieszkanie jest ultra czyste, pani przygotowała nam placki, nie ma śniadań, ale w lodówce możemy sporo znaleźć. Mam wrażenie, że każdy kolejny lokal jakby prześcigał się w gościnności. Ten tutaj pobił wszystkie, nawet te w Nowej Zelandii. To miło, dobrze się wówczas spędza czas. Jutro może coś pokropić, jednak już chcemy iść na jakiś trekking.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz