Jest bardzo stromo. Najpierw przez końcówkę miasta, później krzaki, do drogi. Aut jest sporo na parkingach, sobota rano. Tłumy idą na kolejkę. Przy kamiennych schodach na górę stoi przyczepa, sprzedaje napoje. Mimo że mamy, bierzemy lokalną butelkowaną lemoniadę z mandarynek. Zimna i genialna. Jest ciepło. Przed nami 700 metrów przewyższenia, niemal pionowo po schodach kamiennych. Sporo ludzi tam idzie. Ruszamy. Kultura chodzenia po górach tutaj nie istnieje. Jakiś wariat zbiegał i niemal rozrzucał ludzi po ścieżce. Dużo czarnoskórych osób, Pani mówi, że biali wybrali kolejkę. Cieszę się, że ci ludzie chcą się poruszać, inaczej spędzić czas. Mimo że są skromnie ubrani idą dzielnie w górę. Im wyżej, tym bardziej wieje. Ciekawi mnie jak wygląda świat na płaskowyżu, jakoś tego nie wyłapałem podczas przygotowań. Idąc rozmawiamy, pojawia nam się wiele porównań do Tasmanii, pagórkowate miasto, jak Hobart, Quamby Bluff i Central Plateau, jak tutaj Góry Stołowe. Dotarliśmy zmęczeni na górę. Zdecydowana większość ludzi idzie w prawo w stronę kolejki, my w lewo na Maclears Beacon. Na płaskowyżu krzewy, kwiaty, przez pewien moment szliśmy po betonowej ścieżce. Beacon widać z daleka, to taki kamienisty kopiec. Kilku turystów się tam kręci. Widok jest ciekawy, pokazuje ogrom Kapsztadu, ale tylko mały fragment żyje na wysokim poziomie, reszta to biedne dzielnice. Posiedzieliśmy na szczycie i ruszamy w powrotną drogę. Zejście, jakie mam na mapy.cz nie istnieje w rzeczywistości albo jest dobrze zamaskowane. Z góry ładnie widać miasto, w końcu widzę stadion. Droga w dół jest pusta, jest po 15, kto miał wejść, to pewnie już zjechał. Niemniej te 700 metrów trzeba pokonać. Po zejściu obowiązkowo lemoniada. Nieco skracamy sobie trasę nie idąc już wśród krzewów, tylko prosto do domu. Ludzie są tu mili. Jacyś państwo zaparkowali przy trawniku, wyprowadzają psa, z dala nas widzą i do nas wesoło machają. Idziemy wśród dużych bogatych domów. Auta nie jeżdżą, nikogo na ulicy. Upał. Ładna spokojna dzielnicy.
W pokoju szybka toaleta, Uber i w stronę Waterfront. Centrum Kapsztadu, rozpoczyna się druga część dnia. Uber podrzuca nas tuż przy wodzie. Idziemy na chwilę popatrzeć na stadion, w oddali widać wyspę Robben, na której więziony był Nelson Mandela. Jest gwarno, sporo ludzi, autokary zajeżdżają i wylewa się z nich morze turystów. Nie mój klimat. Idziemy zerknąć do malla. Nooo i tutaj zgodzie nieco z moimi przypuszczeniami jest ciekawie, mnóstwo sklepów, wiele lokalnych ciekawych marek. Od prostych ciuchów po Rolexy, których i tak nie da się kupić. Jest wszystko i wiele topowych marek. Ceny? Płaci się za miejsce. Tick, byliśmy, widzieliśmy. Warto tu zawitać. Jednak nie przyjechaliśmy tu, by chodzić po sklepie. Szukamy Ocean Basket, restauracji, którą poznaliśmy lata temu. Tam jemy obiad. Długa kolejka czeka na stolik. Sądząc po nazwie, znowu owoce morza i ryby. A jakże, wyborne, chociaż nie pobiło wczorajszego tuńczyka. Herbata też tu jest wyborna. Jest 19, rybka lubi pływać, a w planie jest ponoć najlepsza kawiarnia na świecie - the Truth. Idziemy pieszo? Jakieś 30 minut drogi. Stare „przysłowie” brzmi - nie chodź po zmroku po afrykańskim mieście. Coś mi podpowiada - weź uber i podjedź. Ten głos jest coraz wyraźniejszy. Pani przytakuje, podjedźmy. Pokrzątaliśmy się nieco po Waterfroncie po ciemku, mnóstwo ludzi, widać policję patrolującą teren. Stajemy na drop and go, miejscu na uber i inne taksówki. Jest tam mnóstwo ludzi i dwóch panów, którzy koordynują ruch, robią to sprawnie, dzięki czemu nie ma tu kroków. A propo - pierwszy raz widziałem NBA Store. Sporo naczekaliśmy się na ubera, aż w końcu podjechał. Timothy, z Zimbabwe. No i sobie pogadaliśmy. Jak to jest w jego ojczyźnie, bo on sam jest tu w Kapsztadzie 14 lat, założył tu rodzinę, bo w Zimbabwe jest źle. Rząd skorumpowany, ludzie biednieją, jednak mówi, że jest bezpiecznie, ludzie mili i warto pojechać. Kto wie? Ciekawi mnie ten kraj. Jedzie przez miasto do kawiarni, jest już ciemno, a my zerkamy przez okna… jak dobrze, że nie szliśmy. Tabuny bezdomnych, mają swoje obozowiska na Strand Street i Castle Street. Sporo radiowozów. Obok jest dworzec kolejowy, zaś w zakamarkach miasta, gdy stoimy na światłach, widać co się dzieje w mieście. Śmieci rozrzucane, ludzie w nich grzebią, widok straszny. Nie przywykłem do tego. Ulicę obok zobaczysz sklep Aston Martin i inne ciekawostki. Nikt poza bezdomnymi i policji tu nie chodzi. To byłby długi i niebezpieczny spacer. Wysiadamy tuż przy kawiarni. Inny świat. Nie ma w niej luksusów, jest niezwykły klimat. Przed wejściem stoi oryginalnie ubrany mężczyzna, zaprasza do środka. Z głośników rozlega się leniwy chillout. Lokal jest w klimacie steam punk, trochę podobny do wodnej wieży w Pszczynie. Tutaj nieco eksponaty przykurzone. Siadamy w rogu, zamawiamy po dripie, biorę aparat i idę zwiedzać, a jest co. Obsługa charakterystycznie ubrana zaprasza do podziwiania. Kawa dobra, ale czy najlepsza na świecie? Meksyk z La Cabry zrobiony w domu smakował lepiej. Jednak absolutnie miejsce do odwiedzenia. Wieczorem lub nawet nocą można poczuć klimat. Zza drzwi oznaczonych „stuff only” dobiega odgłos perkusji i muzyki jazzowej. Świetne miejsce, choć okolica… Bierzemy ubera i jedziemy do domu, Jest 21 i już padamy, to był intensywny dzień, ale udany. Jutro bardziej spacerowy dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz