Kilka dni temu wpadł mi nowy numer tego czasopisma, z Włochami na okładce… kto wie?
Podróż do Krakowa upłynęła bardzo szybko i spokojnie. Później drugi pociąg na lotnisko. Tutaj miłe zaskoczenie - pustki. Wszystkie moje podróże do Stanów i kilka naszych odbywaliśmy z Krakowa, lecz pierwszy raz widzę tak mało ludzi. Lecimy do Kapsztadu przez Dubaj. Nasz samolot jest ostatni na dziś. Jest około 20. Siadamy praktycznie tam, gdzie zawsze, na szarym końcu holu. Zrobili fajne leżanki. Jest stres, ale powoli wchodzę w tryb życia lotniskowego. Chodź tym razem jedna szybka przesiadka, to mimo wszystko to trochę uspokaja, mobilizuje no i dopada zmęczenie. Chętnie bym się już położył. Idziemy do kolejki nadać bagaże. Podchodzi do mnie starszy pan i po angielsku pyta, czy to na Gatwick. Nie, Dubaj - odpowiadam. Dodaję, czekaj, pomogę Ci. Pytam, kiedy jego samolot, zerkając na tablicę odlotów… właśnie trwa boarding, odlatuje za jakieś 20 minut. Co on tu robi? Pokierowałem go do okienka, gdzie 2 lata temu spędziłem mnóstwo czasu ustalając jak to z naszym lotem do Hobart w Finnair. Poszedł, widziałem z kimś rozmawiał. Czy zdążył? Jestem ciekaw, ale po 45 minutach zauważyłem, że easyJet wyjeżdżał ze swojego miejsca parkingowego. Chwilę później stojąc w kolejce zawiało alkoholem, ale tak solidnie. Para Ukraińców stanęła za nami. Ufff…. Czy jest jakiś próg promili, po którym nie wpuszczają na pokład? Kolejka idzie wolno, dwie panie obsługują, później już 4. Nasza kolej. Jakoś spokojnie i bez stresu. Choć pamiętam wylot do Hobart i wcześniej do Stuttgartu… Pani pyta kiedy wracamy, po czym słyszę jak zaczyna działać drukarka. Uff… spokój i opanowanie. Security - fajną rzecz zrobili, są monitorki pokazujące obłożenie kontroli osobiste. Na kilka ludzików podświetlony jest jeden. Miła pani nas obsługuje, można było nawet pogadać i pożartować. Pięknie.
Jest 22.35, siedzimy czytamy, piszę czekając na boarding. Zerkam jednym okiem na wyniki Ligi Mistrzów. Mam na ten pobyt 3 książki:
- „Żar” Rosiaka
- „Business is about to pick up” - Jima Rossa, pamiętam jego ostatnią książkę jaką czytałem „Under the black hat”, robiłem to z zapartym tchem
I nie mogło być inaczej, coś co mnie kompletnie uspokaja, czyli idol Hercules Poirot „Samotny dom”, pewnie 100 lat temu czytałem, ale zapowiada się świetnie.
23.45 startujemy z Krakowa. Fly Dubai, klaustrofobiczny samolot, ciasno wszędzie, pełno wszędzie. Chłopak przede mną ostentacyjnie rozłożył swój fotel. Duże ekrany są niemal przy nosie. Obok mnie się starsza pani, Polka, z paszportem australijskim. Lekko nie ma, Polak siedzący przed nią zrobił to samo, co mój sąsiad, rozłożył siedzenie i zadowolony ogląda monitorek. Kultura… w drodze do samolotu polskich Australijczyków było więcej, widać, że zaczerpnęli sporo z tamtejszej kultury, nie znają się, a żywo rozmawiają. Za tym bardzo tęsknię tutaj.
Priorytet na tym locie, to spać. Coś podali do jedzenia, nawet nie pamiętam co, usnąłem. Bez tabletki. Sen przerwany, jednym okiem śledzę pasek postępu na ekranie u sąsiada. Obudziłem się raz, byliśmy w połowie, więc gdzieś w okolicach Turcji, później już mieliśmy jakieś 80% przeleciane.
Powoli zbieramy się do lądowania. Spokojny lot, ale ciasny. Tanie linie, fajne, ale na krótki dystans. Ponad 5 to już za dużo.
Jak wyszliśmy z samolotu na schody w Dubaju, buchnął na nas żar, wielka spiekota. Mamy niewiele ponad godzinę. Idziemy szybko, mam już dość wymalowanych i wypudrowanych lal z Polski, które leciały z nami. Kontrola osobista, idziemy do bramek, widzę sklep Lego… nie ma czasu, bramka otwarta, jeszcze toaleta. Jak przeszliśmy przez bramkę, weszliśmy do takiej poczekalni, do gate'u. Wielu Holendrów, inna kultura, inne podejście, bez pudru, naturalnie. Przypominają mi swoim stylem Australijczyków nieco, ale niech nas to nie uśpi. Nie możemy przekładać tego, co doświadczaliśmy w Australii na RPA, bo to mimo wszystko dwa różne światy, które czerpią bądź czerpały z tych samych wzorców. Boening 777, wreszcie normalny samolot, sporo miejsca.
Pani włączyła kamerkę u spodu samolotu. Z boku coś widać, fragmenty betonowej dżungli, ale z dołu… ciekawie się robi, jak opuszczamy teren Dubaju, kończy się betonoza. Jest piasek, pojawiają się chatki. Granica z Omanem też wygląda „koczowniczo”. Tego się nie widzi, a warto. Chyba jednak Pani nie przekonam, by tam się udać z aparatem. Daleki mi jest Dubaj i ten rejon świata. Potwornie chce się spać. Szybko podali śniadanie, gdzieś nad Omanem jeszcze wziąłem tabletkę, pochodziłem chwilę i mnie odcięło… musiałem wstać, bo współlokator szedł do toalety, drugi raz się obudziłem o jakiejś dziwnej porze, ale generalnie byłem w mocnej fazie spania. Spałem jakieś 3 godziny. 4 zostały do lądowania. Jesteśmy nad Zimbabwe.
Lądowanie było spokojne, jak cały lot. Kontrola paszportów - bez problemu, bagaże przyjechały, zaraz potem kupiliśmy kartę sim, dwa stoiska największych operatorów ulokowane były przy karuzeli z bagażami. Wzięliśmy kartę mtn. Pozostaje auto. W ostatniej chwili w Polsce zrezygnowaliśmy z wcześniej zarezerwowanego auta, Pani podejrzana wydała się wypożyczalnia, sprawdziłem, miała rację. Znaleźliśmy o 1000 złoty tańsze auto w Europcarze. Wchodzimy do biura, pan w słuchawkach w uszach nas obsługuje, nie zwraca w ogóle na nas uwagi. Pyta skąd jesteśmy, mówię że Poland. Dodaje od razu Lewandowski. No….. i już się zaczęło. Uśmiech od ucha do ucha, inny człowiek. „Wczoraj przegrali” - woła. Ano tak, 2-1 z Monaco. Po chwili znowu nas zaskakuje - daj prawo jazdy, dam Ciebie jako drugiego kierowcę za darmo. Dopisał. Macie dziwny język, mówicie po rosyjsku? Brzmicie jak Ruscy. Na szczęście nie - odpowiadam. Putin your friend? Pyta. Nie. Przytakuję i się śmieje. Taka perspektywa. Nie wymagał tłumaczenia prawa jazdy, wziął paszport, nasze prawa jazdy, pokserował, dał papiery, opowiedział co i jak i do zobaczenia.
Mamy suva Kia, nawet nie spojrzałem na model, coś w stylu RAV4. Nowe auto, 1200km. Wspaniale.
Ruszamy do Gardens, w tej dzielnicy mamy pokój. 20 minut drogi po ruchliwej autostradzie. 27 godzin od wyjścia z domu do wejścia do apartamentu. Przyjmuje nas Chris, czarnoskóry służący. Grzeczny, kulturalny, wszystko wytłumaczył, zaniósł bagaż. Pytam go, czy jest bezpiecznie iść do centrum teraz. Jest 19, chcemy coś zjeść. Mówi - nie idź teraz do centrum, nie jest bezpiecznie, ale dobrze zjesz na Kloof St. Tam zresztą i tak mieliśmy upatrzony lokal Black Sheep. Tam idziemy, pieszo, po całodobowej podróży. Lokal tętni życiem, znajdujemy miejsca przy oknie, zamawiamy to, co zaplanowaliśmy. Tuńczyk żółtopłetwy… smakuje kosmicznie cudownie! To będzie kulinarna podróż. Kawę pijemy w lokalu obok. Później bierzemy ubera i wracamy do apartamentu. Czas spać, zapowiada się cudowny pobyt i tego się trzymajmy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz