to był ten dzień. Rano było zimno, wietrznie i pochmurno, miałem nadzieję, że się wyklaruje. Dworek, w którym mieszkaliśmy zawiódł. Mam coś takiego, że wyczuwam pozytywne lub niedobre feng shui. Tam było złe. Zjedliśmy śniadanie, pojechaliśmy po Rodziców i zgodnie z planem zaparkowaliśmy na Rozdrożu Izerskim. Mieliśmy do przejścia kilkanaście kilometrów. Było zimno, a tu przeciez pierwsza połowa wrzesnia. Zimno był, jak w listopadzie. Szliśmy żółtym szlakiem rozprawiając o różnych sprawach, obgadując innych, co często nam się zdarza. Kto nie obgaduje? Na skrzyżowaniu żółtego i niebieskiego zauważyliśmy na małej polance grzyba, później drugiego, trzeciego... piętnastego... Same prawdziwki. Jakby ktoś jest rozsypał przed nami. Jak grzyby po deszcuz, dosłownie. Rozlało się. A my dalej jak w transie ścinamy grzyby. Nie "szukamy", bo ich nie trzeba było szukać, tylko ścinać. Zdecydowaliśmy, że nie ma sensu podążać za planem, bo zmokniemy, nie będzie frajdy, a po to tu jesteśmy - a mamy kilka godzin jazdy do domu. Skróciliśmy trasę. Kilknaście minut później kolejna polanka... nie szukanie, a ścinanie prawdziwków. Zadzwoniłem na what`s app do Rodziców, pokazałem im co tu się dzieje. W momencie, gdy zakończyłem połączenie, spojrzałem pod nogi... prawdziwek wielki jak moje dwie dłonie. Dzwonię raz jeszcze... szok i niedowierzanie. Co za miejsce?!?! Nigdy czegoś takiego na oczy nie widziałem. Plantacja prawdziwków. Idziemy szutrową drogą, na drodze rośnie prawdziwek! W dwie godziny zebraliśmy wielki worek grzybów, było tego z 10kg, a potencjał był na dużo więcej. Sporo grzybów już zostawiliśmy, no bo po co nam one? Tak minął dzień w Izerach, niezwykły w tym bliskim i niezwykłym miejscu. Cudowne są Izery, chciałoby się tam wrócić. Grzyby ostatecznie trafiły do moich Rodziców, a wspomnienia z całego weekendu zostaną z nami na długo. Mimo że deszczowe dni, w Izerach nie ma złej pogody, jest cudowne miejsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz