13. września.
Permet - miasto wilków. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć takiego wycia wilków, jak dziś w nocy. Często, długo, a w odpowiedzi szczekanie psów. Myślę sobie, chcieliśmy iść na dwa dni w tutejsze góry. Oj, mogłoby być ciekawie. Dzisiejszy dzień można śmiało podzielić na dwie wyprawy, które okazały się genialnym pomysłem. To ostatni dzień relaksu po wyczerpującym Partizanit, choć te nasze dni relaksu oznaczają zwykle 10 lub więcej kilometrów. Po śniadaniu na tarasie (było słabe, ale jesteśmy rozkapryszeni) poszliśmy do odludnej wioski Leus. Wiedzieliśmy, że jest tam kościół św. Marii. Idziemy. Upał dziś znaczący. Pusta górska ścieżka prowadzi do wioski, po niecałej godzinie dochodzimy do kościoła. Przed nim po prawej stronie jest źródełko, siedzi przy nim człowiek. Coś tam mówi po albańsku. Wchodzimy na teren kościoła, jest tam cmentarz i sądząc po nagrobkach, stosunkowo niedawno były tam grzebani zmarli. Kościół jest zamknięty, jednak na zewnątrz kościoła można oglądać stare malowidła. Niestety niszczeją z powodu wandali, którzy po nich piszą oraz z powodu warunków atmosferycznych. Malowidła robią wrażenie, podobnie jak podpisy wandali, które są robione na wysokości 3 metrów. Niebyłym sobą, gdybym nie próbował zajrzeć tam, gdzie nie wszyscy zaglądają. Tuż obok schodów prowadzących do wyjścia z terenu kościoła jest bardzo wąska ścieżka prowadząca za kościół. Składam się powoli, widać w oddali jakaś murowaną budkę z otwartymi drzwiami. Włączam filmowanie na telefonie, idziemy wolnym krokiem. W Albanii po ulicach goni wiele bezdomnych psów, tu w okolicach Permet jest podobnie, więc wolę być ostrożny. Zbliżamy się do owej przybudówki, nagrywam wyłamane drzwi, idę dalej... za chwilę słyszę co Pani mówi do mnie
- tu są ludzkie kości
obracam się i widzę ją jak zakrywa usta, oczy ma jak pięciozłotówki. Wracam się, patrzę, rzeczywiście. Rozpruty worek z ludzkimi kośćmi... szok. Pierwszy raz widzę w neutralnym terenie ludzkie kości, poza muzeami i tego typu miejscami. Co to może być? Jakiś sarkofag? Gdzieś to może wykopali i tu przynieśli... można jedynie się domyślać. Co za miejsce. Wychodzimy z terenu kościoła. Po chwili zauważamy, że na nogach mamy pchły. Dziesiątki i nas gryzą. Pewnie nas obeszły, jak gapiliśmy się na kości. Idziemy dalej, wąska ścieżka pnie się do góry pomiędzy prymitywnymi płotami zrobionymi z gałęzi. Aż trudno uwierzyć, że ludzie tu żyją. Taki poziom widziałem w najbiedniejszych zakamarkach Ugandy i Sumatry. W Luce spędzamy jakąś godzinę, by zejść do Permet. W drodze powrotnej mija nas lokals jadący na swoim osiołku, chętnie pozuje do zdjęć. Ludzie tutaj są przemili. Robimy drobne zakupy w mieście. W sklepie ekspedientka o dziwo dość dobrze mówi po angielsku, co jest rzadkością w tym miejscu. Pytam, czy mogę płacić kartą, niestety nie, po czym dodaje:
- no card here, no card in Permet. No money in Permet.
Szczera prawda. Wracamy do hotelu, odświeżenie, przepakowanie i jedziemy w stronę kanionu rzeki Lumi Lengaricës. Jest on oddalony o około 20 minut drogi. Spodziewałem się pustego parkingu, spokojnego miejsca... nic z tego. Widzę, że jest to popularne miejsce dla hipisów i tych, którzy jeżdżą po świecie swoimi - nie camperami - a busami i ciężarówkami przerobionymi na mobilne mieszkania. Pewnie to ma swoją nazwę. Jednak po muzyce wydostającej się z samochodów, fryzurach, ubiorze sądzę, że to dość specyficzna grupa. Pani mnie przywołuje do porządku mówiąc - „nie rozglądaj się tyle”. Wokoło mostu znajdują się małe akweny z ciepłą wodą, w której tapla się zdecydowanie za dużo ludzi. Idziemy dalej, a mamy swój plan. Na mapach topograficznych znaleźliśmy dwa punkty widokowe. Nie znalazłem większych opisów w internecie, ale jakaś siła nas tam ciągnęła. Ścieżkę jest znaleźć trudno, po paru próbach jesteśmy na tej właściwej i pniemy się w górę, raz po skałach, raz między gestami zaroślami, które ranią nam nogi. Żar leje się z nieba. Raz po raz weryfikuję, czy idziemy dobrze, bo ścieżki nie widać, zarasta. Po godzinie drogi wychodzimy na płaskowyż... Widziałem już wiele miejsc, jednak to mogę zaliczyć do topu. Głęboki kanion na około 150 metrów, zapach wzmagany przez wysoką temperaturę, dzikość terenu i widoki dookoła głowy. Bajka! Co za miejsce, prawdziwy „hidden gem” Albanii odkryty przez nas, nieopisany w przewodnikach. Mam na myśli ów płaskowyż, nie termy, które wabią turystów. Nie wiedzą oni, co kryje się godzinę drogi od miejsca, w którym się moczą.
Obiad jemy w Permet w jednej z restauracji. Specyficzna dość. Każdą potrawę podają w ultra minimalistyczny sposób. Jak zdejmą z patelni, tak rzucają na talerz i podają klientowi. I nie jest to bynajmniej jakiś akt sztuki kulinarnej. Jeśli dobrze pójdzie, jutro wracamy w góry, a dokładnie na grzbiet, na którym znajduje się Maja Drites. Pasmo, które dziś przy zachodzie słońca bardzo mi przypominało Drakensberg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz