piękne miejsce. Jest klimat. Podobne odkrycie było w Pszczynie - Bażanciarnia. Jedziemy dalej, dworek Kossaków w Górkach Wielkich. Nie znałem, nie słyszałem, a tu proszę. Podjeżdżamy, muzeum się zamyka, ale jest informacja turystyczna, otwarta, siedzi tam pani i czeka, czeka na takich jak my, którzy w niedzielne popołudnie przyjadą, zainteresują się, opowiada nam nieco o historii. Moja Pani coś nie coś wie, rozczytana obecnie w historii Simony Kossak - tej z Białowieży, dla mnie to wszystko jest nowość, ale bardzo lubię takie miejsca odwiedzać. Podziwiam ludzi, którzy tam pracują.
Gdzie dalej ? Ano do Cieszyna, zgodnie z tytułem i planem wycieczki. Zanim jednak zaczniemy wędrówkę po Starym Rynku, nadrabiamy zaległości i odwiedzamy drugą część żydowskiego cmentarza na ul. Hażlaskiej. Byliśmy po drugiej stronie rok temu.
no i w końcu Stare Miasto, mamy już swoje ścieżki. Głośna muzyka dobiega z rynku, tam też kierujemy swoje kroki, koncert no i Morsy. To są niezłe jaja. Mróz, a tu grupa - solidna - zatwardziałych śmiałków gimnastykuje się w samych slipkach po to, by zaraz wskoczyć do prowizorycznego baseniku. Ani to higieniczne ani ciekawe. Kilkadziesiąt osób ściśnięci jak śledzie w zbiorniku wodnym. No ale nic, każdy ma jakieś pasje. Kilka fotek i idziemy dalej, Głęboką. Mijamy Bibliotekę... a tam zawsze coś się dzieje. Marcin Kydryński, za 3 dni w środę. Minęło pół sekundy i już obmyślamy co tu zrobić, by się stawić o 17 w Bibliotece, gdzie zjemy, jak dojedziemy... Człowiek myśli, Pan Bóg... Później Góra Zamkowa, informacja turystyczna, dłuższa pogawędka, lubimy takie miejsca. No i kawa obok zamku, nie tak dobra jak rok temu, ale ponad godzinę posiedzieliśmy. Ostatni punkt programu to Cieszyńska Wenecja.
A tu cała nasza trasa.
Dochodzimy do auta, termos z ciepłą herbatą, wracamy do domu... i się zaczyna. Gorzej się czuję, ale tak nagle. Dosłownie czuję, jak rośnie gorączka, narasta ból głowy. Pod domem już ledwo żyję. Następnego dnia - praca z domu, ale już wiem, że bez L4 się nie obędzie. Gorączka ponad 39. Moje drugie L4 w przeciągu wielu wielu lat! Nie ma mowy o przechodzeniu wirusa. Cały poniedziałek - na poziomo, wtorek - to samo. Tym razem to lekarz mnie odwiedza, a nie odwrotnie. Jakaś epidemia. Nie ma co z domu wychodzić. Środa, lepiej, ale poziomo. Czwartek wracam do normalnego świata. Przejście do kuchni to jak podróż na koniec świata, zawroty, słabość i obojętność. W czwartek do świata horyzontalnych dołączyła moja Pani, chyba zaraziłem. No to mamy ferie... Dziś niedziela, ja już lepiej, Pani - horyzontalnie. Co za czasy. A plany czekają! Za tydzień Rudy, za dwa - Rycerzowa! Zdrowia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz