Gdy piszę te słowa, dochodzi północ 15. sierpnia na tablecie, wg planu powinniśmy być już koło domu. Rzeczywistość jest zgoła odmienna, jesteśmy w zapomnianej przez świat maleńkiej wiosce Ust-Czorna w południowo-zachodniej Ukrainie. Jak do tego doszło? O tym jest ta opowieść. Z hotelu po śniadaniu wyjeżdżamy o 8.30. Obie prognozy (mojapogoda, yr.no) mówią, że będzie burza i będzie lało. Przewodnik nie dopuszcza nawet takich myśli. Mówi, że mamy 140km do szlaku. W planie jest zdobycie Syhłańskiego.
Jedziemy. Mijamy naprawdę wioski na końcu świata, szczególnie zapadają w pamięć wioski wzdłuż rzeki Cisa, tuż przy granicy z Rumunią. Ludzie żyją w skrajnej nędzy, w lepiankach - jak to mówił mój dziadek. Jednak skrajności są takie, że po drugiej stronie można dojrzeć pałace, ogromne posiadłości w kształcie twierdz. Pada, raz mocniej, raz słabiej. Drogi, a raczej trzeba powiedzieć - resztki asfaltu, są w tragicznym stanie. Godziny mijają. Prawdziwa heca zaczyna się po zjeździe z drogi H09 w kierunku Ust-Czorna. Kilka kilometrów pokonujemy w dwie godziny. Nikt nie odważy zapytać się co dalej, robię to ja. Przewodnik daje jasno do zrozumienia, że w góry dziś wyjdziemy, bo taki jest plan. Dochodzi 15, trasa liczy ponad 20km, o 2.30 mieliśmy być w okolicach domu, taki był program. Niemniej dzika ochota zdobycia punktów GOT i odfajkowania kolejnego szczytu do jakiejś tam korony jest ważniejsza. Tak działają niestety niektóre organizacje typy PTTK, prywata kosztem wszystkiego. Autokar wreszcie zacumowal w Ust-Czorna. Kierowca oznajmił, że teraz 9 godzin musi odpoczywać, a przewodnik ciśnie w góry. Podchodzimy pod żółty szlak i ostro do góry. Pani głośno wyraża swoje niezadowolenie, ja też jestem wkurzony. O 15 ruszamy wiedząc, że zejście będzie w środku nocy. Przed nami pionowa, dosłownie, ściana z gliny, trzeba się na nią wdrapać. Nie wyobrażam sobie, jak to będzie w nocy. Sprawa się szybko rozwiązuje. Nadchodzi burza, grzmot za grzmotem. Do tego zmierza na nas ściana deszczu, co robimy? Rozsądek, mimo że lubię ekstrema, mówi mi - zawracać. Daje znak Pani, która jest dużo wyżej i zbiegamy że ściany. Kamera do ręki i filmuję. Czuć zapach deszczu, który mnie za chwilę dopadnie, grzmoty. Pani do mnie doskakuje, wyłączam śledzenie trasy i wyłączam jej telefon. Lunęło. Nie wiem, co z resztą naszej ekipy. Szybko wskakujemy w peleryny i idziemy do busa. Ja robię zdjęcia i filmuję. Droga zamienia się w rwący potok. Woda jest pomarańczowa znosząc z gór gigantyczne ilości gliny. Co dalej? Kierowcy odpoczywają. Nie ma czasu do stracenia, wioska czeka. Szybkie przepakowanie, wyczekanie na koniec deszczu i idziemy do downtown, zobaczyć jak żyje Ust-Czorna.
Okazji nie brakuje, czas tu płynie wolno, powiem więcej, po wojnie czas się zatrzymał. Dochodzimy do skrzyżowania, idą babuleńki. Od słowa do słowa, pokazują, gdzie jest restauracja. Tu na tym zadupiu? Warto coś zjeść, wszak wyjedziemy stąd za 8 godzin. Idziemy. Z lasu jeden za drugim wyjeżdżają kamazy pełne drewna. Dochodzimy do małego budynku, który okazuje się w czymś w rodzaju uzdrowiska, w budynku obok, zupełnie niepozornym, znajduje się restauracja. Ale jaka! Cud! Zamówiliśmy obiad, w końcu się najedliśmy, do tego genialna herbata, no i na dodatek WiFi, lepiej być nie mogło. Dzięki temu szybko załatwiliśmy sobie dodatkowy dzień urlopu i daliśmy znać rodzicom o dodatkowym dniu we wiosce, o której świat zapomniał. Siedzimy tam ze 2 godziny i idziemy w końcu do downtown. Leje, chowamy się pod daszkiem. Tam siedzi lokals. Nie wypada nie pogadać. No to
zaczynamy.
- jak się masz, English? Polski? German? Nic
- co tu robisz, ale pogoda, leje, co?
Nazywa się Taras, jest na rencie, jest tu od dwóch miesięcy. Kręci strasznie. Ubrany w stary mundur bundeswehry. Dowiadujemy się, że są niedźwiedzie, mają dobry węch. Akurat przyjeżdżał samochód policji, albo milicji. Podpytuję o to, mówi, że biorą łapówki i on się nimi nie przejmuje. Rzeczywistość. Hey, jesteśmy na Ukrainie, tu mają swoje trunki narodowe, które spożywa się do każdej okazji i bez okazji. Do naszych uszu dobiega muzyka, i to głośna. Patrzymy, lepiej być nie mogło - prawdziwa ruska mordownia w tym zadupiu. A ponieważ ja tam się niczego nie boję, wpadam na pomysł, że tam wejdę z kamerą i nagram co tam się dzieje. Pani spękała. No to wchodzę. Leci jakieś ruskie disco rusko, zadymione i zasyfione. Na środku 2 stoliki, przy jednym siedzą 3 parki, dokładnie nie widać, ale stolik zawalony flaszkami. Przy drugim siedzi parka i spokojnie sączy piwo. Czuje wzrok lokalsow. Trzymam w ręku kamerkę, ale obracam się z nią udając, że się rozglądam, żeby za bardzo nie paradować. Podchodzę pod ladę, sporo alkoholu. Jest i stół bilardowy pamiętając chyba czasy dzikiego wschodu. Obok niego stoi facet wpatrzony w telewizor w kłębach dymu. Genialne ujęcie. Biorę do ręki aparat, włączam.... Czuję nagle mocne szarpniecie w ramię. Widzę przed sobą brzydką dziewczynę z wybrakowanym uzębieniem, która coś do mnie mówi. Z jej mowy ciała szybko wnioskuję, że jak to zwalę, to mam w ryja od jej kumpli. A Pani stoi na dworze.
- coca cola - szybko wpadam na ten pomysł, nie mam pojęcia skąd mi to przyszło do głowy. Ale zadziałało. Ukrainka wskazuje ręką na lodówkę.
- kurde, co teraz, nie chcę Coli, co tu robić? Opatrzność przychodzi z ratunkiem po raz drugi
- credit card? Pytam, wiedząc, że na bank nie da się tak płacić. Kesz? Nie? Eee to nie, to ja idę, no i wyszedłem cały. Ale było! Warto, a jak. To jest właśnie życie, które lubię podglądać. A tu jeszcze z włączoną kamerą. Idziemy dalej, nauczeni doświadczeniem z poprzednich wypadów, mówimy mijającym nas lokalsom "dzień dobry" szczerze się uśmiechając. To naprawdę pomaga. Oni odwzajemniają się tym samym. Co dalej? Wyjazd za 3 godziny. Idziemy do zaprzyjaźnionej restauracji, zamawiamy naprawdę dobrą herbatę. Okazuje się, że jest to mieszanka czarnej i chabru. Wracamy do autokaru. Dowiaduję się, że cała ekipa zeszła z gór zaraz po nas. Pozostaje czekać na odjazd, 23.45 czasu lokalnego. Pani idzie spać do auta, ja krążę po wsi podglądając życie w dwóch chałupach, obok których stoimy. Tak mija czas. W taki to właśnie sposób chore aspiracje jednego lub paru ludzi zmarnowały dzień.
Wracamy do domu, jest 0.30, autokar buja się ostro z boku na bok, mijając dziury w drodze. Tuż po starcie w tym głębokim zadupiu obserwujemy jak po ciemku przerzucane są kłody drewna z jednego kamaza na drugi. Szmugiel. Od sąsiadki w busie dowiadujemy się innych ciekawych rzeczy. Podczas, gdy my zwiedziliśmy downtown, ona pogadała z lokalsami. Byli rozmowni, gościnni, ale do domu jej nie zaprosili. Bardzo zwracali uwagę, aby sąsiedzi nie zobaczyli ich rozmawiających z obcymi. Kompletnie im nie ufają. Boją się donosicielstwa. To jeszcze relikt starych - właśnie, czy to aby na pewno starych? - czasów.
Jak wspominam ten wypad? Dobrze, 3 szczyty zdobyte, szlak na wschód przetarty i mnóstwo cennych wniosków i obserwacji z tą na czele, że z towarzystwami na imprezę się nie wybiorę. Dla nich liczą się tylko prywatne interesy. Swoim autem też bym nie ryzykował. Gorgany czy inne dzikie tereny są naprawdę trudno dostępne, pozostaje więc sprawdzone biuro podróży albo wynajęcie podwozu u lokalsow. Na szczęście nie mamy ambicji, aby przemierzać wszystkie ukraińskie szlaki (tylko te wybrane). Tak się jednak okazuje, że niebawem wrócimy za wschodnią granice realizując długo już planowaną wyprawę na Podlasie i zwiedzenie kawałka Białorusi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz