Pada, więc jedziemy dalej na wschód. Pokój w Orita zarezerwowaliśmy wcześniej telefonicznie. Miałem wtedy wyrzuty, że przez telefon dałem dane karty kredytowej, nie powinienem tego robić, ale myślę sobie - w końcu to Nowa Zelandia, nie podałem pełnego imienia i daty wygasania karty. Wyjeżdżamy z Westport w deszczu, zatrzymujemy się jeszcze przy markecie, gdzie kupuję dużą porcję wołowiny, upieczemy ją sobie na obiad. Po drodze stajemy w Reefton. Podczas planowania wyprawy wiele czytałem o tym górniczym miasteczku, brodatych lokalsach i specyficznym klimacie. Zaparkowaliśmy przy głównej ulicy, nie uszyliśmy kilku metrów, a przed nami wyrasta Bearded Mining Company. Jest to coś, co przypomina chatkę górniczą, wchodzimy do środka, przed wejściem siedzi brodaty starszy pan, nawiązuję dyskusję. Jestem bardzo rozmowny na Antypodach, podczas gdy w swojej ojczyźnie uchodzę za introwertyka, a niektórzy nawet mówią, że jestem odludkiem. Coś takiego. Pan Brodacz mówi, że jego chatka pokazuje, jak mieszkali dawni górnicy, wchodzę do środka, ciemno, ale to co widzę mimo wszystko robi na mnie ogromne wrażenie. Odczuwam wielką dobroć i gościnność Brodacza. Opowiada o życiu górników, pyta skąd jesteśmy, itd. Pytam go grzecznie, czy ja mogę mu zrobić zdjęcie, dostaję zgodę.
Na koniec wrzucam monetę do puszki z napisem "donation", życzę mu Merry Christmas, on odwzajemnia się tym samym. Wspaniałe miejsce w środku małej wioski. Wspomnę o nim podczas Wigilii. Przechadzamy się ulicą, szukając miejsca, gdzie można wypić kawę. Ludzie niesamowicie mili i grzeczni. Kawę w końcu wypiliśmy i pojechaliśmy dalej. Następny przystanek to Moana. Maleńka wioska przy jeziorze Brunner. Krótki spacer, odwiedzamy stary dworzec, po drodze wstępując do kawiarni, starszy pan informuje nas, że we wiosce mieszka 78 osób. Lokal jest pusty, menu zachęca bardzo. Krótko rozmawiamy, nie zamawiając nic wychodzimy. Do Orita jest już blisko, zaczyna padać, powiedziałbym - lać. Decydujemy się jechać 13 km dalej do Arhurs Pass Village, do biura Doc. Porozmawiać i dowiedzieć się więcej o jutrzejszym szlaku na Avalanche Peak. Już dwukrotnie przekonaliśmy się, że informacje o szlakach nie są na bieżąco uaktualniane na stronie Doc. Z parkingu do biura mieliśmy maksymalnie 20 metrów, zmokliśmy kompletnie w czasie kilkunastu sekund marszu. Tak pada od kilku godzin. Pani potwierdza, jutro ma być ładnie, szlak jest otwarty. Coś mnie pokusiło zapytać, czy muszę kupić bilet wstępu, mimo że dobrze znałem odpowiedź, jednak jej odpowiedź mnie rozbawiła - "nie, nie trzeba, tu jest Nowa Zelandia". Chyba zrozumiałem aluzję, w sąsiedniej Australii trzeba kupić bilet za wejście do Parków Narodowych, odczułem to na własnej skórze 2 lata temu na Tasmanii. Wracając do Otira - filmuję, Pani skupiona na jeździe, a ja pajacuję z kamerą. Jedziemy wąską przełęczą, a na nas lecą hektolitry wody, z góry, z boku, ze wszystkich stron. W mieszkanku wołowina i czytelnia, obiecanego łaj faj brak, zasięgu brak, wiec nic tylko czytać. Skończyłem "Fotografomannie" Wojciecha Manna, ubaw po pachy. Jutro najważniejszy szczyt na naszej wyprawie, i najtrudniejszy, Avalanche Peak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz