Niech tak będzie. Upalnie, ale w wąwozie jest inaczej, idziemy rzeką, od czasy do czasu wchodząc na wzniesienia. Atrakcji nie brakuje - kładki, mokre i suche, małe i duże kamienie, okazji do skręcenia lub złamania czegokolwiek - bez liku. Nie jest to wspinaczka, jak już się wspinamy, to po drabinkach, poza tym płasko i mokro. Albo dobre buty nieprzemakalne, albo sandały (jestem fanem marki Keen). Ja jednak wolę solidne wysokie obuwie, czuję się pewnie. Ponieważ jest stosunkowo blisko do Węgier, sporo turystów z tego kraju - w sumie to biedni oni są, bardzo płaski kraj mają. Ci co mieszkają bliżej północy, to wyskoczą jeszcze na Słowację. 2 miejsca są dość charakterystyczne w wąwozie Sucha Bela, w obu wysokie drabinki i tłum ludzi. Wakacyjny weekend to najgorsza pora na zwiedzanie tego miejsca. Tak jakoś mamy, że jak nam coś spasuje, to chętnie wracamy - jakoś tak wyszło, że fajnie będzie w to miejsce wrócić w okolicach weekendu majowego (najlepiej kilka dni przed). Mam nadzieję, że wypali. No więc tłumy przed i na drabinkach. Już mam zamiar się wspinać, spojrzałem w górę - 3 osoby przede mną, gdzieś w połowie męczy się pan, przy sobie, jakieś 130 kg, jeansy i adidaski. Strach się bać, tuż przede mną 2 amatorki górskich wspinaczek. Na dodatek pada deszcz, metalowa drabina śliska... Polecę jak domino - myślę sobie. Ale zaraz przypomina mi się Cradle Mountain i kryzys, jaki tam miałem. Nie ma mowy o strachu, cisnąć do przodu. Pomogło. Dochodzimy do miejsca zwanego Klasztorisko, są tam ruiny klasztoru Kartuzów - warto o nich poczytać, bardzo ciekawe. Na tej polance znajduje się także coś pomiędzy restauracją a schroniskiem. Dżentelmeni o pieniądzach nie mówią, drażni mnie bardzo głoś Polaków za granicą, jak ciągle coś przeliczają, itp, ale o wodzie mineralnej w 1,5 litrowej butelce za 3 EUR w tym miejscu muszę wspomnieć. Zejście. Idziemy do rzeki Hornad i później niebieskim szlakiem na parking do Podlesoka. Przejście wzdłuż rzeki dostarcza wrażeń, ale już nie takich jak wąwóz Sucha Bela. Są drabinki, łańcuchy, idzie się kilka, a może nawet kilkanaście metrów nad wodą, trzeba uważać. Po 8-10 godzinach marszu ja bym się tam już nie wybierał, zmęczenie może wprawić nas w kłopoty. Nam nic się nie stało, atrakcje były i dotarliśmy do parkingu bez szwanku.
Tak wyglądał nasz pierwszy wypad na Słowacki Raj, kolejna czarna plama na słowackiej mapie gór została nieco rozmyta. Ponadto skutecznie wyleczyliśmy się z weekendowych organizowanych wypadów. Nie ma to jak self-made weekend.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz