Kilka minut drogi dalej jest początek i koniec Frenchmans Cup i wiszący most.
Ostatnim przystankiem przed Queenstown jest Nelson Falls.
Wjeżdżamy do Queenstown. Nasze miny rzedną. Po poziomie Hobart, New Norfolk i Richmond spodziewałem się czegoś normalnego, ale to co zobaczyliśmy - normalne jak na warunki Tasmańskie nie było. Z góry miasteczko wygląda jak slumsy. Z dołu nieco lepiej, jednak szybko okazało się co to znaczy kopalniane miasto. Biedne, miejscami zaniedbane, a surowe góry stwarzają jeszcze gorsze wrażenie. Udajemy się do Empire Hotel. Hotel niczym z westernu, jak zresztą spora część miasta. Pokoje i korytarz tylko we frontowej części sa ładne i zadbane, później jest dużo gorzej. Wzięliśmy tani pokój, to mamy. Próbujemy tu wszystkiego, od luksusu po taniochę. "My tu tylko śpimy" - pocieszamy się. Kiedyś tak myślałem, ale od roku uważam, że miejsce gdzie odpoczywam przed i po górach po dla mnie duże znaczenie i wpływ na formę i samopoczucie. Nasz pokój ma jakieś 5-6 metrów kwadratowych - łóżko, umywalka, stare meble, okno zbutwiałe. 80 AUD za noc. Nic, idziemy na miasto. Kilka barów, sklepy nie z tego świata, wszystko jakby zatrzymało się 30, może 50 lub więcej lat temu. Ludzie nawet wydają mi się smutniejsi. Docieramy do muzeum górnictwa, gdzie otrzymujemy kompletne informacje na temat wejścia na górę Mt. Jukes i trasie do starego miasta East Pillinger (jeden z 60 Short Walks - Kelly Basin). Wychodzimy z muzeum, niesamowite jak Ci ludzie żyją, rozmawiając z ludźmi obserwuję - patrzę na wszystko, jak są ubrani, wyraz twarzy, itp. Prostota i skromność, przez duże "P" i duże "S". Cechy, których już dawno w Polsce nie widziałem. I dla nich jest to wszystko normalne, nie narzekają, cieszą się z każdego dnia. Jedziemy do Strahan, małego miasteczka oddalonego o jakieś 40 minut od Queenstown. Droga brzydka, zaniedbana. W pewnym momencie przed nami jechał ciężarowy samochód, jak tylko nas spostrzegł, zjechał, przepuścił. Wiele razy takie zachowanie miało miejsce na drodze. Idziemy na kawę. Dobra, dawno już kawy nie piłem. I to jest właśnie cudowne - rzeczy, które wydają mi się normalne w tym konsumpcyjnym świecie są na naszych podróżach rzadkością (ok, rzadkością są także pożywne obiady i zupy, których mi brak, i woda, i wiataminy - ale to inna bajka), odzwyczajamy się od "luksusów", pokazując że można bez nich żyć, że da się i nadal jest wspaniale. Kilka chwil na plaży i do hotelu. Nic tu nie ma dla nas. Jutro szykuje się ciekawa trasa - Kelly Basin, w końcu długi i prawdziwy las deszczowy. A później Corinna i Tarkine. Queenstown to już 3-cie miejsce, gdzie śpimy po New Norfolk i Bronte Park. Obejrzawszy dodatkowo Hobart stwierdzam, że każde z nich to inny - bardzo inny - świat. Na tak małej wyspie. Inni ludzie i zwyczaje. Niesamowite jest to zróżnicowanie. Łazienkę oczywiście mamy na zewnątrz, męska się nie zamyka, a ja mimo wszystko lubię mieć poczucie, że nikt i nic mi nie wskoczy podczas kąpieli, idę do damskiej. Łazienka ostatnio remontowana była chyba z 50 lat temu, jak jeszcze myli się tutaj kowboje, a raczej kowbojki. Stare płytki, plastykowa zasłona. Ale jest ciepła woda i oto chodzi!
Poniższe zdjęcia to już Strahan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz