Gdy to notuję w swoim zeszyciku, jest 12.30, siedzimy na ławce na lotnisku, jestem całkiem spokojny. Lot do Londynu trwał nieco ponad 2 godziny, zaraz jak zaczęli podawać jedzenie, tąpnęło. Steward tylko się uśmiechnął. Lot spokojny, lądowanie też. 3,5 godziny czekania na lot do Sydney. Busem jedziemy na inny terminal. Zupełnie inaczej niż 2 lata temu, mniej ludzi, więcej sklepów. Widzę ponownie Airbusa A380, ale nie tym modelem lecimy, niestety nie tym razem. Momentami czuję się jak w swoim żywiole, taki trans, Oczy dookoła głowy. Jest 22.00, wstałem o 5.30, zmęczenie dopada. Obym usnął w czasie lotu. Na Heathrow jest darmowy internet przez 45 minut. Na skypie kupiłem 400 minut na stacjonarne do Polski za kilkanaście złotych, dzwonię do rodziców, śledzili lot na swoim telefonie (flightaware.com). Później wysyłam mail i zdjęcia. Lot do Singapuru, 12 godzin.
Mnóstwo statków na morzu, w czasie lotu nieco spałem, film urwał mi się między Pragą a Kazachstanem. Dobrze się czuję, fajnie się leciało. +29 st. Celcjusza. Turbulencje były tak naprawdę dwukrotnie, nad Kaszmirem, co typowe i Zatoką Bengalską. Poza tym - nuda. Lecimy Boeningiem 777, mają one gniazdka USB w fotelach, co pozwala ładować telefon/tablet. Eliminuje to problem centrum rozrywki, co prawda są monitorki i można coś dla siebie wybrać, ale co swoje to swoje. British Airways nie popisało się jeśli chodzi o obsługę i poczęstunki. Lufthansa bije na głowę angielskiego przewoźnika. Gdy to piszę, siedzimy w Singapurze, tu też darmowe wi-fi, skype, telefon do domu. Przed nami 7 godzin do Sydney i jakieś 2 godziny do Hobart.
Lot do Sydney wesoły i nudny już nie był, przynajmniej w mojej głowie. Zmęczenie dało znać o sobie. Każde małe turbulencje mocno przeżywałem, momentami pytałem siebie - po co my w ogóle tam lecimy ?, nie lepiej było coś znaleźć w Europie ? Druga doba bez solidnego snu potrafi z człowieka zrobić takiego dziwaka. Najbardziej bujało na Jawą i w centralnej Australii.
Sydney, słonecznie i ciepło. Lądowanie na tym lotnisku to naprawdę super przeżycie. Pas znajduje się tuż przy morzu. Jest 7.00 rano czasu lokalnego. Za 2 godziny lecimy do Hobart. Nie chciało mi się na kontroli ściągać butów, zaraz zostałem poproszony na bok do osobistej, niby przypadkowej kontroli. Pan podał mi tekst do przeczytania, ja mu na to, że znam ten tekst, bo już 2 lata temu go czytałem, niech sprawdza co chce. Lot do Hobart.
Tasmania wita nas gęstymi chmurami, lotnisko w Hobart jest banalne w swojej konstrukcji, pełen minimalizm, jeden pas, budyneczek. Kilkanaście lotów dziennie. Obok wypożyczalnie samochodów, autko zarezerwowane wcześniej online już czekało. Hyundai i20, obowiązkowo automatyczna skrzynia biegów. Jako pierwszą bazę wybrałem New Norfolk.
Jakieś 30 minut drogi na północ od Hobart, tu spędzimy kilka dni, wyleczymy się z jet lagu i pojedziemy dalej. Hotelik, szału nie ma, ale tragedii też. Różnica między Tasmanią a Nową Zelandią widoczna jest już pierwszego dnia i jest ogromna. Jest inaczej, nie tak zjawiskowo na każdym kroku, poza tym tu jest więcej ludzi, takie mam wrażenie. Wg wikipedii, liczba ludności i gęstość zaludnienia statystycznie w Nowej Zelandii jest większa. Nie ma co porównywać. Cała podróż od wyjścia z domu do wejścia do hotelu zajęła 44 godziny. Spaliśmy jakieś 5-6 godzin. 4 loty non stop. Daje w kość. Dla mnie to jak jeden dłuuuugi dzień. Idziemy spać. Po 3 godzinach wstajemy, jest późne popołudnie, wypad do centrum New Norfolk, zakupy i znowu spać. Jutro ruszamy zwiedzać wyspę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz