Lecimy. Londyn za ponad godzinę. Jest bardzo spokojnie. Kanapka z kurczakiem zjedzona. Pani odsłania zamknięte przeze mnie okno, mówi, że chce popatrzeć, ja ze strachu je zamknąłem. Mówi, że chce Berlin pooglądać, bo nigdy w Niemczech nie była. Och. Pojedziemy tam - pociągiem. Po 3h spokojnego lotu - Londyn Heathrow. Poczekalnia jak supermarket. Ludzie wszystkich kontynentów. Czuje się dziwnie. Kupuje wodę, a po godzinie czekania zostaje przydzielony gate na lot do Sydney, przez Bangkok. Wylot o 22.15 czasu Londyńskiego, to 23.15 w Polsce, a my na nogach już od 5. Gdzie tam Nowa Zelandia ? Wsiadamy do samolotu, jest duży - Boening 747-400. Samolot nie leci. Jakaś awaria elektryczności. Czekamy godzinę, dwie, trzy. Hmm, już w Londynie wiem, że nie załapię się na samolot z Sydney do Queenstown. Czyżby darmowa noc w Sydney ? Jeszcze nie dowierzam. Po 3 godzinach naprawy - decyzja - lecimy. Tylko 2 zimne posiłki, brak ciepłego, bo nie naprawili wszystkiego. Lot spokojny, ale moja wyobraźnie działa. Turbulencje na wysokości Himalajów. Jest ciemno, niewiele widać. W okolicach Bangkoku pilot informuje, że technicy będą chcieli naprawić usterkę. W stolicy Tajlandii gęsta mgła, trudne lądowanie, ale jakoś mu wyszło. Wychodzimy z samolotu. Będą sprzątać i naprawiać, a może nawet polecimy dalej innym samolotem.
Bangkok - nie ładnie tu. Lotnisko wielkie, skromne. Odręcznym pismem długopisem nabazgrane gdzie mamy iść. Którędy ? Nie wiadomo. Pierwsza toaleta od domu. Ponad doba w podróży. Dochodzimy do kontroli, mijając ludzi z najdzikszych zakątków świata. Ta kontrola jest drobiazgowa. Padam z nóg, Pani też. Siadamy i czekamy, aż naprawią samolot. Widać go przez szybę. W telewizorach leci Animal planet i program o operacjach psów i kotów. Nie pomaga odsapnąć. Po 2 godzinach czekania rozdają vouchery na jedzenie. Nie mam ochoty na jedzenie, szczególnie tajskie. Kupuję wodę i czekamy dalej na decyzję. Czy te latanie kiedyś się skończy ? Po 3h czekania jest decyzja - dokręcili wszystkie śrubki i pospawali co trzeba, lecimy. Nie wiem, czy się cieszyć czy płakać. A jak coś zepsuli ? Samolot pełny do połowy. Myślę sobie, że to dobrze, przynajmniej jest szansa, że się oderwie od ziemi. Ale ja głupi jestem. Od Londyn towarzyszy nam starszy pan, Francuz, ale nie mówi po angielsku, nie pogadamy. Trzyma sie blisko nas, chyba nam ufa i też czuje się zagubiony. Mijamy równik, kawałek Oceanu Indyjskiego - troche rzuca. Nie mogę usnąć, spałem z przerwami jakieś 2h. Docieramy do Sydney. Samolot do Queenstown już dawno poleciał, więc trzeba przebookowac bilet. Lądowanie w Sydney bezproblemowe, za oknem Australia! Co za widok. Już w trakcie lotu podglądałem i widok był niesamowity - czerwona ziemia, ślady po rzekach - wygląda to niesamowicie. Po wyjściu z samolotu szukamy przedstawiciela British Airways. Nie trzeba zbytnio sie wysilać, sami na nas czekali. Dostaliśmy przebookowany bilet na dzień następny i nocleg w hotelu z pełnym wyżywieniem. Co za niespodzianka. Mamy dzień w Sydney, jest przedpołudnie. Leje. Nie ważne. Na lotnisku czeka na nas darmowa taksówka, która wiezie nas i bagaże do hotelu - Mercure. Po wczekowaniu - drzemka. Śpimy jakieś 3h. Na miasto ruszamy ok. 16. To lubię. Nie planowane, nie przygotowane, ale idziemy pełni podekscytowania zwiedzać szybko Sydney. Pierwsze kroki na dworzec - stacja Wooli Creek, kilka przystanków dzieli nas od Opery, to chcemy zobaczyć. Wysiadamy, jest! Opera. Bajka ? Przecież nawet o tym nie marzyłem, wymodliłem. Kilka godzin chodzimy po Sydney, jest pięknie, ale pora wracać do hotelu.
George Street, Sydney
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz