Noc była okropna, obudziłem się w środku nocy, ból gardła, spocony, chyba jakaś gorączka. Znowu się drzemałem, suchy, usnąłem, mokry. Jak nie spałem, tak dobrze się leżało. Taka cisza… śpimy tuż przy drodze na Tourmalet. Dziś góry, trzydniowy trekking, schroniska pobukowwane, a tu jeszcze dopada mnie biegunka. Tabletki z NZ, na szczęście pomagają. Pani też nie czuję się najlepiej. O 7 mamy śniadanie, miły pan z Anglii starannie dopytał jaką herbatę, czarną, ok, a jaką czarną, Cejlon? Tak, Cejlon. Śniadanie skromne, ale to i może lepiej. Nie wyjeżdżamy na parking o 8, leżymy i się kurujemy. Męczy mnie katar, biegunka ustaje, Pani też lepiej. Nie da się uniknąć porównania z pierwszym dniem Overland Track, ale tam się zatrułem, leciało ze mnie wtedy drugą stroną. Mili państwo gospodarze dopytywali, co się dzieje, czy wszystko ok, bo mieliśmy wcześnie wyjeżdżać. Miło. Po około godzinie jesteśmy na parkingu. Już niżej Cirque de Gavarnie robi ogromne wrażenie. Mało chmur, jest ładnie. Parking niemal pełny. Pakujemy na siebie śpiwory, karimaty i w drogę. Gardło bardzo boli, mam lekką gorączkę. Idziemy wolno. Trasa praktycznie składa się z 3 części - płaska do przełęczy Port de Bucharo, tam wieje bardzo. Ja się pocę, ciężki plecak na sobie plus zdecydowałem się ubrać jeansy zamiast cienkich spodni trekkingowych. Zmarzłbym. Jest cieplej, lecz się pocę. Druga część nieco bardziej nachylona do strumienia, który spływa z resztek lodowca na wysokości około 2400m. Później hop do góry. Przejście przez strumień nie nastręcza trudności, choć raz mnie tak ściągnęło z plecakiem, że ledwo utrzymałem się na nogach. Słaby jestem, ale czuję, że dam radę. 100 metrów wyżej zaczyna się poezja, końcówka lodowca Glacier du Taillon i Cirque po drugiej stronie, pomiędzy nimi Breche de Roland, słynna szpara w skale. Kosmos. Tyle przygotowań i ciach - jesteśmy.
Schronisko - do dormitoriów wpuszczają od 15, siadamy na zewnątrz, robimy sobie herbatę. W środku są szafki, tam można zostawić swoje rzeczy, buty także się tam zdejmuje. W sali jadalnej jest brudno, stoły niewytarte z resztkami jedzenia. 3 mężczyzn obsługuje schronisko, tyle wyłapałem i nie chce się. Widać po oczach, że w nocy nie próżnują. Rezygnujemy z kolacji i śniadania, mamy swoje jedzenie. Po 15 rozkładamy się w pokoju, jest 10 łóżek, jest czysto. Są poduszki i kołdry. Kładziemy się i zbieramy siły na jutro, bo chcemy wg planu iść na Perdido. Ma być ładna pogoda.
Schronisko jest pełne. Zdecydowana większość osób czeka na 19.00, by dostać opłaconą kolację. My mamy ze sobą jedzenie liofilizowane, patrzą na nas z uśmiechem. A ja odwzajemniam to. Gorączka nie chce zejść, nie mam termometru, ale czuję, że mam temperaturę. Gardło przestało boleć. Wziąłem polopirynę. Jest 19.10, mgła schodzi ze szczytów, z okna widzimy Rolanda. Pani poszła się umyć, a ja sam leżę w pokoju.
Przed snem ucinamy sobie krótką pogawędkę z dwoma Szwajcarami łóżko obok. Pierwszy raz są w Pirenejach, a na pytanie, czy im się podoba kręcą nosem mówiąc, że w Alpach Szwajcarskich jest inaczej. Jutro tego doświadczę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz