O 8.00 punktualnie właścicielka zapukała do naszych drzwi i przyniosła nam śniadanie - naleśniki z serem i butelkę kefiru. Tak skurczyły nam się żołądki, że jemy tylko połowę tego, reszta na później. To miejsce w Gramsh, spędziliśmy tu tak mało czasu, a tak wzruszające jest pożegnanie. Tyle im zawdzięczamy, tak bardzo nam pomogli - właścicielka i jej córka. Na koniec nie mogę spełnić jej prośby, czyli odwołać rezerwacji na booking. Chodzi o to, by nie płaciła prowizji. Tak się zdarza, ale nie mam takiej możliwości. Jedziemy do Berat. Wspaniałe jedzie się drogą z Lumas do Kuçovë. Jest asfaltowa i pusta. Kawę pijemy w upatrzonym od dawna miejscu w Mollas. Latte w naparstku, z cukrem smakuje o niebo lepiej. Pytają mnie skąd jestem i doprawdy nie wiem jak mam wymówić nazwę kraju, w którym mieszkam, aby nie usłyszeć „aaa Holand”.
- Polonia, Lewandowski - odpowiadam
- Aaaa Lewandowski!!! - słyszę w odpowiedzi i widzę zainteresowanie lokalsów. Coś tam złowieszczo mówią i pokazują na palcach liczbę 2. Domyślam się, że pamiętają naszego piłkarza, bo kilka dni temu wbił im bramkę, a dwójka oznacza, że są drudzy w tabeli eliminacji do Mistrzostw Świata, przed nami.
Później stajemy w Kuçovë, mieście rafineryjnym. Pompy są niemal wszędzie. Stajemy w centrum, idziemy główną drogą. Co za kontrasty, mercedesy i furmanki z osiołkami. Przykuwa to moją uwagę. Na targu z kolei ostatni raz byliśmy w Berastagi na Sumatrze. Mili ludzie chętnie pozują do zdjęć. Szukamy ciepłej czarnej herbaty, której nie piliśmy od paru dni. Tutaj nie pije się czegoś takiego, jak już, to herbata owocowa. W końcu znaleźliśmy bar, gdzie podają nam herbatę w proszku, tego tworu chemików nie piłem od lat, ale bierzemy. Ciekawa rzecz dzieje się potem. Chcę do toalety, właścicielka pokazuje mi dokąd mam iść. Wchodzę... i wychodzę. Co za nora, no i papieru brak. Moje zdezorientowanie przy stoliku widzi pewien mężczyzna, podchodzi do mnie i daje mi znak, że mam iść za nim. No to idę. Wskazuje mi toaletę w sąsiedniej restauracji... coraz bardziej rozumiem albańską gościnność. Fajne to miasteczko, biedne, bez jakichś atrakcji, ale ma coś takiego w sobie. Ścieki nie płyną ulicami, śmieci nie walają się po drodze, ludzie mili. A że budynki się sypią? To Albania. Jedziemy do Berat. Nie lubię nie mieć zabukowanego hotelu, teraz tak jest. Pani nie chce wjeżdżać w wąskie uliczki na zboczach miasta. Znajdujemy świetny, cichy i co ważne chłodny hotel przy głównej ulicy. Jestem spocony, chyba pierwszy raz tak bardzo podczas tego pobytu. Nasze pierwsze kroki kierujemy na wzgórze nad miastem na przeciw zamku. Ten zapach... sosny w upale, pamiętam to z RPA. Chłodny wiatr, gdy temperatura sięga około 30 stopni. Nikogo nie ma na wzgórzu, zaś w okolicznych sadach krzątają się ludzie. Schodzimy do głównej drogi i znowu się wspinamy, tym razem na zamek. Słyszymy głosy Polaków. Jakoś tak stronię od rodaków za granicą. Sam zamek... hmm wewnątrz to małe miasteczko, które ma ogromny potencjał, bo widoki są wspaniałe, a zrujnowanych budynków sporo. Tuż obok nas ponownie Partizanit. Wczorajszy szczyt. Dziś jeszcze bardziej rozumiem i doceniam, co zrobiliśmy wczoraj, nasz cały wysiłek. Niezwykłe wydarzenie i piękna góra. Czuję coraz większe zmęczenie upałem i jeszcze wczorajszym dniem. Idziemy na obiad, oczywiście już dawno wiemy gdzie. W restauracji nie ma nikogo, czekamy pół godziny na lokalne danie, ale warto było. Później dokładamy do tego sok ze świeżych pomarańczy i padam. Aaa w hotelu znajduję herbatę, co prawda cytrynową, ale zawsze coś.
Jak tu mówić o relaksie, gdy robimy około 10km? Wiem wiem, to konieczne dla zdrowia. Niemniej padam.
Streets of Kuçovë.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz