Co to była za noc! O 23 wyłączyliśmy golf, muzyka grała. Byłem tak zmęczony, że nie mogłem usnąć. Budzę się, jest widno jak w dzień. Pani mówi, że jest 4 rano. O nie! Taki zmordowany, a spałem chyba 3 godziny. Wyganiam muchy z pokoju i kładę się ponownie. Urywam ze 2 godziny. Dziś kolejna wyprawa, mam nadzieję, że lżejsza. Jedziemy do Tomaszowa Lubelskiego i gnamy na rowerach pod granicę. Zaczynamy od rezerwatu Piekiełko. Geologia to nie moja domena. Rower zgrzypi jak glebogryzarka. Leje olej, niewiele to daje. Drogą jedziemy do Wierszczycy. Skąd tyle aut? Nadspodziewanie dużo. Jeden sklep. Przy tym upale i klimacie czuję się jak na farmach w RPA. Siadamy, pijemy, jedziemy dalej. Później mijamy kolejne wioski - Jarczów, Jurów, Chodywańce. Jak ktoś myślał, że te tereny to bieda, to się grubo myli. Owszem, lokalsi mają nieco inne zwyczaje, ale kto ich nie ma? Domy zadbane, ludzie robią w swoich poletkach, wokół domu, koszą trawę. Mimo że przejeżdża tam może kilka aut na godzinę. Bo chcą mieć ładnie. Upał. Siedzenie boli. W pamięć zapadł mi sklepik w przeuroczej wiosce Machnów Nowy. Ma swój klimat. Stamtąd popici i pojedzeni ruszamy pod granicę do Wierzbicy. Widać pozostałości PGR, typowe mieszkania zdaje się 2 piętrowe, które do dziś służą mieszkańcom. Przekraczamy potok Sołokija. W oddali widać cerkiew po ukraińskiej stronie. Aż tu nagle półnaga pani okryta ręcznikiem wstaje, obok niej jej kolega. Najwyraźniej spłoszyliśmy parkę. Radośnie im pomachałem, oni mnie. Jak wracaliśmy, zakryli się ręcznikiem i robili swoje w duchu, że nikt ich nie widzi. I dobrze. Jedziemy w stronę auta. Długi prosty odcinek między Machnowem a Rudą Żurawiecką. Przez pola, dookoła nie ma nic. Pustkowie. Żar leci z nieba, a my ciśniemy, momentami pod górkę. Dziś każde wzniesienie to męka. Od północy idą ciężkie chmury. We wsi Korhynie słychać grzmoty. Wcześniej źle się poczułem, piję elektrolity i po kliku minutach czuję, jak siły wracają. Jednak to znak ostrzegawczy od organizmu, nie przeginać. Co chwila przerwa i pijemy. Udaje nam się zdążyć do auta przed deszczem, którego ostatecznie na naszej drodze nie było. Podjeżdżamy do Tomaszowa. Pani życzy sobie zupę pomidorową. Skąd ją wziąć? Podchodzimy do lodziarni na rynku, mówię o zupie. Są tak mili, że chyba zaproszą nas do siebie na obiad. Albo to my wyglądamy tak marnie. Właściciele doradzają nową restaurację w hotelu tuż za rogiem. Sieciowy hotel, 3 gwiazdki. Wchodzimy do restauracji na pietrze, brudni, spoceni, głodni, ja rozczochrany (u fryzjera nie byłem ze 4 miesiące). Kilka ludzi siedzi, zarówno oni jak i obsługa patrzą na nas niemal z obrzydzeniem. Czuję ich wzrok. Oni, niby klasa wyższa, my niższa kasta, no bo wyglądamy jak siedem nieszczęść. Żal mi ich. Otwieramy menu... 2 zupy, wśród nich pomidorowa. Genialne! Wracamy na rynek, lody - genialne! - kawa marna, ale co tam. Świetne to miasteczko. Wracając spoglądam na nasze traski i stwierdzam, jak wiele tu jest do zobaczenia.
Miał być lekki dzień, a się nie dało. Wieczorem pakujemy się, jest sobota, jutro kończy się długi weekend. Będą powroty. Ja bym już pochodził pieszo. Siedzieć nie potrafię. Ale jak tu chodzić, jak tyle jest do zobaczenia?