Wracamy na ścieżkę. Tu po chwili pojawia się kolejny problem. Wyschnięte drzewo skrywa w sobie pszczoły, bardzo niebezpieczne. Okrążamy powoli, ale z dystansem, jeden po drugim. Wspinamy się po skarpie, a na niej rosną wysokie drzewa, mające po 300 lat i ok. 8-9 metrów obwodu. Przewodnik mówi, że to bardzo twarde drewno. Dziś nie wolno go ścinać w dżungli, ale ludność w wiosce wypatruje kłód tego drzewa w rzece po burzach lub wichurach. Dżungla co prawda jest aktywna i głośna, niemniej nie tak intensywnie, jak po zmroku. Przerwa. Przewodnik wyciąga owoce, kroi ananasa. O nie! Myślę sobie. Przecież ja nie cierpię ananasów. Survival kolego, myślę sobie. Jest, to korzystaj. Gdzie, jak nie w dżungli. Biorę do ust pierwszy kawałek i nadeszła ta chwila... oczy wyszły mi z orbit, stały się jak pięciozłotówki, uszy na baczność, a mózg w poprzek... cudowny genialny smak! Czegoś takiego nie jadłem w życiu! Wrażenie podobne do zjedzenia wieprzowiny na Tasmanii. Ananas jest słodki, soczysty, pyszny, że żal mi każdej kropli tryskającej z mych ust. Kompletnie nieznany mi smak, inny niż to, co jest w Polsce. Zjadłem całego, język stał mi się podrażniony, że nie czułem już smaku innych rzeczy, które przyszło mi zjeść. Po tej niezwykle odkrywczej przerwie powędrowaliśmy dalej. Zobaczyliśmy jeszcze kilka kolejnych orangutanów i małp. Żadnego węża, czy pająka. One buszują po zmroku. Chwile porozmawialiśmy o religii, wszak w regionie Aceh dominuje islam, od tego łagodnego, po bardziej ekstremalny na północy Sumatry. On, przewodnik, nie rozumie swoich braci nawołujących do wojny, wszak to ta sama religia, to samo pismo, jednak wskazuje na chęci zdobycia więcej dóbr przez tych, którzy wyszukują wyzwania i realizacji do świętej wojny w Koranie. Po kilku godzinach marszu dochodzimy do rzeki Bohorok, gdzie do wsi spłynęliśmy na pontonach, które zrobione są z dętek z tirów. Rzeka bardzo ciepła, przekraczamy ją, ze mnie pot leje się strumieniami. Grzechem byłoby nie wskoczyć do niej i się nie okąpać. Zwykle tak nie robię, ale woda tu jest wyjątkowo czysta i ciepła. Co za odświeżenie! Jemy lunch, lokalna potrawa - ryż, warzywa, kawałek jajka. Je się rękami, nie dba się tu o sztućce. Spływ rzeką trwa pół godziny, z jednej strony jest skraj dżungli, z drugiej zabudowania.
Dzień zaliczyć można do bardzo udanych, poznaliśmy dżunglę za dnia, wiemy jak to wygląda, co oznacza tu skwar i jak można się pocić. Jest tylko jedno miejsce w Europie, które zapewnia czasami takie objawy, sam tego doświadczyłem. Jest to wagon PKP w letni dzień, który utknął gdzieś w polu, bez klimy i bez możliwości otwarcia okien. Byłem, przeżyłem, wiem co mówię. A Sumatrzańska dżungla... cóż, jest piękna. Korci pójść głębiej.
Chwila wypoczynku, napisałem kilka słów na bloga, co prawda ciężkie chmury idą, ale idziemy „na miasto”. Małe wąskie uliczki, ludzie tu mieszkają na kilku, kilkunastu metrach kwadratowych. Sprzedają co się da, z tego żyją. Brudno dookoła. Rzeka daje im życie, wokół niej wszystko się toczy. Rodziny robiące pranie w Bohorok to częsty widok. Ludzie są niesamowicie mili, pozdrawiają, zagadują, co niektórzy chcą selfi sobie zrobić z nami, to typowe zachowanie ludzi tu w Indonezji. Skąd jesteś - pytają.
- Poland - odpowiadam
- Holand? Oh I know - podobnie jak w RPA, nie chce mi się tłumaczyć.
Choć zaskoczył mnie dzisiejszy przewodnik, bo jak usłyszał skąd jestem, odpowiedział „aaa Warsaw” no i tym zyskał moje uznanie. Po kilku godzinach dowiedziałem się od niego, ze nawet i tu polskie prostactwo dotarło, bo mówił, że Polacy dużo piją alkoholu. Miał jedną wycieczkę z Polski, i pili gorzołę non stop przez 2 dni. Wracając do Bukit Lawang down town, słychać grzmoty, uznaliśmy, że pójdziemy na kawę do jednego z lokali tutaj, pijąc rozlało się na dobre. Równikowy deszcz, przypominam, że pora sucha nadal obowiązuje (deszczowa zaczyna się w październiku), nie widziałem jeszcze takich opadów. Już ponad 2 godziny leje non stop, ale jak! Zobaczymy co będzie jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz