Zależało mi dojechać do wioski Nsoko, którą upatrzyłem sobie na mapie dawno temu analizując co chcemy zobaczyć w Suazi. Wiedziałem, czego mogę spodziewać. Chciałem to uwiecznić. Zjechaliśmy z drogi MR8, szuter. Mijamy zniszczone boisko, kilka domów. Po obu stronach drogi dwie budki. Driving school i sklep. Przy drodze siedzi starszy pan, coś do mnie mówi. Chwytam za aparat, wychodzę z auta. Pani zostaje w środku, na wypadek awaryjnej ewakuacji z wioski. Uśmiech, powitalne gesty, kciuki do góry praktycznie gwarantują miłe przyjęcie. Idę do sklepu, by coś kupić, cokolwiek. Od tego nawiązuję kontakt. Wchodzę, za ladą człowiek hinduskiego pochodzenia, sklep nawet dobrze zaopatrzony, chwali się, że dalej jest jego drugi sklep. Kupuje wodę do picia. Zaczynam rozmowę, pytam, czy mogę mu zrobić zdjęcie, w tym momencie wchodzi matka z dzieckiem. Podchodzę do starszego mężczyzny przy ulicy, znowu coś do mnie mówi. Wskazuję na aparat, nie widzę sprzeciwu. Kilka fotek. Wręczam mu banknot, jest prze szczęśliwy. Coś mnie tchnęło, by pójść do drugiego sklepu. To jest jak narkotyk, czuję się świetnie w tym miejscu, wiem, że nic mi się nie stanie i mam ochotę robić zdjęcia. Wchodzę, widzę niemal puste półki, wieszaki, na nich poniszczone ciuchy z naszywką z ceną.
- Hello !?! - wołam
Po kilku razach słyszę jakiś pomruk. Na ławce przy wejściu w sklepie przykryta niebieskim płótnem drzemie dziewczyna, około 15 lat. Tak mi się wydaje. Od razu przykuwa moją uwagę swoim smutnym, albo nawet przygnębiającym wyrazem twarzy.
- Cześć - zaczynam, to Twój sklep ?
- tak - odpowiada ze smutkiem w głosie.
Co mam zrobić, co powiedzieć ? Wyjść? pocieszyć?
- czy mogę zrobić Ci zdjęcie ? Pytam
Po chwili zastanowienia dostaję zgodę. Strzelam fotki. Wyraz twarzy się nie zmienia. Nie mam odwagi prosić o uśmiech. Sięgam do kieszeni, daję jej wszystkie banknoty, które mam. Nie ma tego wiele. Ale chcę wyjść z poczuciem, że coś dałem także od siebie.
- thank you very much - cichy i bojaźliwym głosem dziękuje mi za podarunek
Wychodzę ze sklepu przybity. To nie jest życie, to wegetacja. Prawdziwa Afryka. Kilka metrów dalej robię zdjęcia chłopakowi, który woli prowadzić rower, niż nim jechać w tym upale. Pytam, czy ma maila, bo mu wyślę zdjęcia. Mówi coś o Facebooku, podaje nawet nazwę profilu. Nie pamiętam jego nazwy.
- ale wyślesz ? - dopomina się.
Naprawdę nie wiem, czy mi się uda. Postaram się go odnaleźć. Stajemy przy boisku, robię zdjęcia okolicznym budynkom i ludziom tam mieszkającym. Jedziemy dalej. Piękne kadry wpadają mi w oko, ludzie pracujący w polu, pasterze, ludzie przy domach... nie możemy wszędzie stawać. Wieczorem mamy zabookowane nocne safari, musimy jeszcze przejechać 200km do St. Lucia. Jedziemy dalej. Najważniejsze dopiero przed nami. Jakieś 15km do Lavumisa, tam gdzie Google maps pokazuje dosłownie "nic", wzdłuż drogi MR 8, pojawiają się drewniane chatki, niektóre to takie typowe okrągłe afrykańskie domki. Żal patrzeć. Jest gorąco, momentami 36 stopni. Stajemy. Kilka osób kręci się przed domkami. Przechodzę przez drogę, proszę o zgodę na zdjęcia. Nie wiem, czy ją dostałem. Jedna z kobiet chowa się za chałupką, inna zgarnia dzieci i idzie w moją stronę. Próbuję porozmawiać, ale bezskutecznie. Stoi przede mną z chyba piątką dzieci. Uwieczniłem to co chciałem. Głód, smutek, bieda - rzucają się w oczy od razu. Wyciskacz łez dla tych o miękkim sercu. Moje mięknie w oczach. Uśmiecham się do nich i wracam do auta. Ona z całą grupą idzie w naszą stronę. Wyciąga rękę, prosi o pieniądze. Przynajmniej tyle możemy dla nich zrobić. Ręka dorosłej kobiety i kilka małych rączek dotykają szyby samochodu, podczas gdy ta zamyka się i odjeżdżamy. Wegetacja. To brutalna prawda o prowincji Suazi, o wielu ludziach, którzy są pozbawieni sensu życia i perspektyw. A Suazi to tylko jeden maluteńki kraj na tym wielkim kontynencie. Sumienie boli, człowiek myśli i analizuje. Dwie godziny później jemy morszczuka z frytkami w restauracji, bo jesteśmy głodni...
Z każdą chwilą zaczynam coraz bardziej rozumieć Kapuścińskiego, Kydryńskiego czy nawet Cejrowskiego.
I jeszcze jeden wątek o Suazi i z Suazi. Przejście graniczne. Dwóch celników niemal na leżąco spoczywają w cieniu budki, uśmiech na twarzy, jeden z nich nas pyta:
- skąd jesteście ?
- Poland - odpowiadamy
- Holland ? - pyta drugi raz, nie ważne jak akcentuję P, niemal zawsze słyszą H
- no, P- oland - odpowiadam akcentując dobitnie pierwszą literę.
- aaa, Poland. A jaką macie tam walutę? - pyta. Co zaczyna zastanawiać, zazwyczaj takich dyskusji się nie ma na granicy opuszczając państwo.
- złoty
- nie Euro ? Pyta zdziwiony
- not yet - słyszy w odpowiedzi
Ale ta historia ma ciąg dalszy. Tego samego dnia, tuż przy plaży w St. Lucia spotykamy belgijskie małżeństwo, z którymi mijaliśmy się na kontroli granicznej. I powiedzieli nam, że jak owi celnicy usłyszeli od nich, że mają to Euro, to chcieli zobaczyć banknot, bo "jeszcze nie widzieli".
Niemniej, my na "do widzenia" usłyszeliśmy coś, co jest absolutnie szczere, prawdziwe i tak zapamiętamy ten piękny kraj - "swaziland... very peaceful country".
Jestem padnięty jakbym na rowerze z Suazi jechał. Dojeżdżamy do St. Lucia. Jeszcze nie wiemy, jak tu pięknie. Krótki spacer po plaży. Ocean Indyjski. Pierwszy kontakt z nim. O 19 wyjeżdżamy na nocne safari. Kolejne niesamowite wrażenia. W głębi lądu szaleje burza, pioruny uderzają zewsząd. Momentami jest widno jak w dzień. Kierowca ma dwa reflektory, jeden daje jednemu z uczestników safari, drugi on sam dzierży w dłoni. Do tego światła samochodu. Polegamy jedynie na naszym szczęściu i wypatrujemy podwójnych kropek - oczu zwierzęcia, które się świecą w oddali w kontakcie ze światłem. Hipopotamy pojawiają się jako pierwsze. Mało światła, trudno o dobre zdjęcie dziś. Po 10 minutach antylopy na nikim nie robią wrażenia. Później bywało różnie ze szczęściem - długo nic, żyrafa, sowa, hiena, zebry... Inna perspektywa dziczy. Warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz