Jest 19.16 13-ego listopada, leżę w Simunye i jestem wykończony. Długi dzień. Śniadanie w Mountain Inn z widokiem ma zamglone Mbababne - wyborne. Jak na afrykańskie 3 gwiazdki to trzyma poziom. Rankiem mieliśmy nie lada wyzwanie, o 8 rano musieliśmy się przedostać przez suazyjską stolicę. Korki nie są straszne, ale to co dzieje się na drogach. Pani przejechała to wzorowo. Ja oczy i uszy dookoła głowy. Światła nie działają, miga tylko czerwone, tak dla ułatwienia, jak to w Afryce klaksony w powszechnym użytku, ludzie wchodzą gdzie chcą i jak chcą, auta skręcają w najmniej oczywistym momencie i czasie, każdy gdzieś się spieszy. Przejechaliśmy! Niesamowite. Pani mówi - spoko, nie było źle, Hobart, to było wyzwanie. Sam już przestałem liczyć ile razy dziennie wspominamy Tasmanię i Nową Zelandię. Mnóstwo razy. Dojeżdżamy do wioski ...., gdzie na street view widzieliśmy znak trasy na górę. Bach, proszę, oto jesteśmy, radocha. Stajemy pod drzewem gość, który tam przesiadywał mówi, że nie ma problemu. Jest 8.30, chcemy zejść do 11. Ubieramy buty górskie i stuptuty, na skałach mogą być węże. Podchodzi do nas młody chłopak i mówi, że tu jest niebezpiecznie i musimy auto zaparkować w jego zagrodzie, czyli w okolicach "biura". Zaprasza pod okienko, musimy uiścić opłatę wejściową - 60 randów. Daję mu banknot 100 randowy i widzę jak liczy na palcach ile ma dać reszty. Koledzy chcą już umyć auto, ale się nie zgadzamy. Po chwili mówi, że musimy wziąć przewodnika, bo tak trzeba i jemu zapłacić osobno. Cóż, Afryka. Nie dziwi nas to, a my chętnie damy chłopakom zarobić. Szokiem było to, że w tej budzie, w zapyziałej części świata i Suazi jedną z nielicznych rzeczy, jakie można było kupić były chipsy z wizerunkami wrestlerów WWE. Szok. Po chwili przychodzi "przewodnik". Idziemy. Nazywa się Marek, mówi, że jest profesjonalnym przewodnikiem i z nami wejdzie na szczyt. Idzie w klapkach, bez picia i plecaka. A żar leje się z nieba. Studiował turystykę w Durbanie, jeśli mu wierzyć, ale wrócił do Suazi. Nie chce żyć w RPA, bo tam jest bardzo niebezpiecznie. Chce założyć swoją firmę turystyczną i przywozić klientów do swojego kraju. Od czasu do czasu zatrzymuje się i opowiada czy to o drzewie czy skale. Standardowo pytam o króla. Słyszę to, co ostatnio, że jest super, dba o ludzi, ma - tym razem - 18 żon. Jest też nowa rzecz, są w Suazi dwa śluby, oficjalny i tradycyjny. Możesz mieć tyle żon, ile chcesz, o ile masz odpowiednio dużo pieniędzy. Jeśli mężczyzna chce poślubić kobietę, musi oddać odpowiednią ilość krów reprezentantowi wioski. Jeśli chce dostać teren pod uprawę, musi zrobić to samo. Najlepiej, jak kolejne żony będą z rożnych wiosek, wówczas jest szansa, że nie będą się znały i nie będą między sobą rywalizowały. Takie fajne rzeczy tu mają. I jak tu nie kochać króla? Mswati III, jakby ktoś pytał. Jego podobizna wisi niemal wszędzie i nie wolno z niego się nabijać. Co do trasy, po minięciu wioski, ścieżka pnie się w górę, po prawej stronie mijamy otwartą jaskinię, z której wieje chłodem. Z czasem trasa robi się coraz bardziej płaska. Na górze jest jeszcze jedna jaskinia, w której jest niesamowicie przyjemnie chłodno. Idziemy płaskowyżem w kierunku skały Sibebe. Nie wchodzimy na nią, bo nie ma to sensu. Dochodzimy do skarpy, z której ją widać w pełnej okazałości. Cudowne miejsce. Cud natury. Druga co do wielkości monolityczna skała na świecie, po Uluru.
Schodzimy, zmieniam obiektyw szykując się na zdjęcia we wiosce. Marek informuje nas, że da nam specjalny rabat, normalnie kasuje 100 randów w górę i 100 randów w dół, a my zapłacimy tylko 250. Cwaniaczkuje, ale niech ma. Mnie nie ubędzie. Mówi, że czasami 5 razy dziennie wchodzi na górę. Idąc dostrzegam starszego pana stojącego pod drzewem, Mark zdobył zgodę na fotografię. Ma 85 lat, choć nie wygląda na to, codziennie schodzi do wioski by kupić coś do jedzenia. Akurat zrobił sobie przerwę, bo ciepło nieco. Sama wioska? To dwie uliczki na krzyż i dwie budki, Business Center, czyli sklepik i drugi sklepik. Podchodzi do nas ten gość, który wziął od nas pieniądze za wejście i powiedział, że jednemu z kumpli nie spodobało się, że robimy zdjęcia, ale w ogóle to wolno je robić i pyta jak długo będziemy się tu kręcić. Co trzeba zrobić wtedy? Zbratać się z lokalsami. A ponieważ większość siedzi na ulicy i patrzy w niebo, nie jest to trudne. Podchodzimy do sklepiku, Pani szepcze - kupmy coś u nich. Chłopak pomaga mi w dyskusji z starszą i schorowaną sprzedawczynią. Biorę 2 gruszki, 1,5 randa za sztukę. Dajcie żyć. Z czego Ci ludzie żyją ? Zgadza się na zdjęcie. W Business Center nic nie kupujemy, ale dziewczyna po krótkich namowach też zgadza się na zdjęcie i odważnie pręży muskuły. Cudowne miejsce, ale czas jechać. O 15 mamy przewodnika i przejście po Parku Narodowym Hlane na drugim końcu kraju. Przejazd przez Mbabane, a później po jeszcze bardziej chaotycznym i jakże afrykańskim mieście Manzini. Jadąc autostradą na wschód męczymy się, bo ciągle zwężenia, stopy, król buduje autostradę wschód- zachód łączącą kraj z Mozambikiem. Buduje tak, że to co wyrównane zostaje zadeptane przez stado krów. Nagle pojawia się skrzyżowanie i droga, o której Google nic nie wie. Kosmos. No ale to nie Nowy Jork, tylko środek Suazi, miejmy wyrozumiałość! O 14 wczekowujemy się w Simunye. Pierwsze wrażenie fatalne. Panie na recepcji nie wiedzą jaki pokój nam dać, czy jest on gotowy (zarezerwowany chyba z 2 miesiące temu). Nie mówiąc już, że dzień wcześniej pobrano już z mojej karty kredytowej 2 razy więcej i musiałem wcześniej interweniować.
O 15 stawiamy się w Hlane, na recepcji. Podaję nazwisko, pan wertuje książkę i nie może znaleźć mojego nazwiska. Oznajmia, że muszę zapłacić 50 randów za wjazd. Przynoszę wydrukowane potwierdzenie rezerwacji przejścia z przewodnikiem, gdzie jak byk pisze "fully paid". Jak to zobaczył, podszedł do koleżanki, ta gdzieś tam zadzwoniła i w ukłonach poinstruowała co mam robić. Dwie bramki dalej po 20 minutach i wypisaniu kolejnego druczka czekał na nas przewodnik, który zabrał nas na spacer. Afryka wymaga cierpliwości i zmiany nastawienia. Samo przejście jest ciekawe, uspokaja. 34 stopnie, słońce z każdą sekundą się obniża. Pan przewodnik bardzo cichy i spokojny. Rozgląda się. Pytam
- czego szukasz?
- wszystkiego! - odpowiada
Mijamy Antylopy, widać ślady żyrafy, odgłosy lwa, ślady pytona. Wskazuje na drzewa, te trujące i te nie szkodliwe. Dwie godziny przyjemnego spaceru. Ja już ledwo człapię, Pani bawi się w trapera. Jestem przepojony, głodny, zmęczony. Było fajnie, nie żałuję. Kolacja z michą mięsa i padłem. Miałem mało napisać, a jednak jest o czym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz