W końcu nadszedł ten moment, że pojechaliśmy w Tatry Wysokie
– Słowacja, jak zwykle. Wyjechaliśmy w piątek po robocie, rekordowo 3,5
godziny, zakopianka była niemal pusta. Już w Jurgowie widzieliśmy co się święci
– Mordor, czyli ciemno wszędzie, ale tak totalnie. Nocleg w Ździarze. Genialna
miejscowość i punkt wypadowy, u podnóża Tatr Bielskich.
Sobota, 4.45 budzik
dzwoni. Standardowe procedury, śniadanie, to samo co zawsze bierzemy w góry,
wyjazd. Smokowiec – 6.30, wychodzimy w góry. Ranna, rześkie powietrze. Dopiero
tutaj zorientowałem się, że nie mam zegarka. Mój ma altimetr, co bardzo pomaga
mi w orientacji na szlaku. Znaki pokazują 5 godzin 15 minut wejścia na szczyt,
Sławkowski Szczyt. Nic, idziemy. Jestem ciekaw ile nam to zajmie. Zgodnie z
prawidłem, które sobie wziąłem do serca, w południe w Tatrach się schodzi, a
najlepiej kręci w okolicy samochodu, gdyż po południu wzrasta
prawdopodobieństwo burz. To, co zobaczyliśmy w piątek na własne oczy, daje do
myślenia. Ogrom wody spadającej z nieba i świstające (dosłownie) pioruny budzą
respekt. Vratna, okolice Żiliny są kompletnie zniszczone. Trasa na Sławkowski
Szczyt nie jest trudna, bym powiedział – monotonna. Spokojnie, krok po kroku
pod górę. Szliśmy normalnie, naszym tempem, tak mi się wydawało. Po
zmieniającej się roślinności szacowałem wysokość, na jakiej się znajduję.
Łomnica w chmurach, więc i nasz szczyt był zasłonięty. W słońcu piekło dość
mocno. Momentami Pani szła wolno, tak mi się wydawało, nawet pytałem ją od czas
do czasu, czemu idzie wolniej niż zwykle. Na szlaku nie ma łańcuchów, przepaści
lub innych niebezpieczeństw. Po prostu kupa kamieni, szczególnie na górze. Mało
ludzi na szlaku, co powoduje, że idzie się przyjemniej. Końcówka prawie płaska.
Mamy szczyt, czary mary, patrzymy na telefon – 10.00 rano. Szok. 3,5 godziny.
Jak to ? W cuda wierzę, ale zamiast ponad 5-ciu godzin, weszliśmy w 3,5. Dało
się, to fakt. Rzadko się zdarza, że w Tatrach mamy taki zapas. Ja szedłem
normalnym tempem, tak mi się zdawało. Widoki na szczycie – marne. Od czasu do
czasu coś się pojawia, wówczas kamera i aparat w pogotowiu. Po około 30
minutach schodzimy. Sporadycznie pojawiają się pierwsze grzmoty w oddali, to
dodaje nam sił. Będąc jeszcze ponad 2000 m n.p.m. zaczyna padać deszcz. Jednocześnie
co ciekawsze coraz więcej ludzi ciśnie do góry. Kiedy grzmoty idące ze wschodu
przybierają na sile, zaczepia mnie polski „wspinacz” i pyta:
- jak długo idzie się we mgle ?
nie do końca zrozumiałem
pytanie, gdyż pierwsze co sobie pomyślałem słuchając drugim uchem grzmotów, to
to, że mgła jest teraz jego najmniejszym problemem. Ale niestety tak było
kilkanaście, może nawet 30 osób ostro
szło do góry mając jeszcze ponad godzinę drogi na szczyt, a w tle słychać
pioruny. Raptem kilka osób zapytało nas jak daleko i te osoby zawracały czując
respekt przed górą i pogodą. Tym co weszli – udało się, burza przeszła bokiem,
a oni cieszyli się ładnymi widokami. Ale my, mimo swojego doświadczenia, na
pewno wracalibyśmy. W połowie drogi między Sławkowskim Szczytem a Hrebeniokiem
zabolało mnie kolano. Ale tak, że się niemal zablokowało. Ból był ogromny. Szybko
bandaż, opatrunek i w dół. Pomogło. Przed Korsyką będę musiał pomyśleć co z tym
zrobić. Zejście do Hrebenioka też zajęło nam 3 godziny, później kolejka i do
auta. Cała trasa zajęła nam około 8 godzin. Nie jest trudna, a na pewno wejście
z samego dołu z parkingu dostarcza dużo frajdy. Wieczorem – burza. Ulewa. Niedzielny
poranek to spacer po wiosce i do domu. Zazwyczaj będąc na weekendzie w górach
bierzemy małe trasy na drugi dzień, ale jest za gorąco a poza tym niedzielne popołudnie
na zakopiance nie należy do najprzyjemniejszych.
Świetny weekend, następnym
razem prawdopodobnie Jagnięcy Szczyt i ponad 10 godzin marszu. Ale to za co
najmniej 4 tygodnie. Niebawem rower i podróż za ocean.
Jak nie ma urwisk? idzie się fragmentami 1,5m od urwisk. Jest tam gdzie polecieć w dół, auto tekstu chyba szedł w kompletnej mgle lub nie był na tym szczycie
OdpowiedzUsuń